PRZEDSŁOWIE: Tego mogliście się już spodziewać. Między innymi dlatego, że miało zostać napisane dokładnie rok temu, ale z jakiegoś powodu zbyt długo przeleżało zapisane na karteluszce wklejonej do niebieskiego brulionu.
Chyba za bardzo się rządzę jak na autorkę bez żadnej z tych postaci...
I
Najpierw uciekł mu pociąg.
Maszyna jak tłusty żuk z połyskującym miejscami pancerzem-lakierem wtoczyła się na peron, sapnęła ciężko i odjechała.
Najwidoczniej nikt specjalnie nie troszczył się o to, czy pasażerowie zdążą wsiąść.
Łącznie z pasażerami, bo gdy kilkanaście wagonów odsłoniło widok lichego peronu, zauważył kilka postaci siedzących na rozklekotanych ławeczkach. Przeklinając pod nosem, pokonał te ostatnie kilkaset metrów, których nie zdążył przebiec do przyjazdu pociągu. Według rozkładu miał tam być dopiero za siedem minut.
Najwidoczniej nikt specjalnie nie troszczył się o rozkład.
Okutana watowaną kurtką starsza kobieta z kolorową chustą wystającą spod kaptura siedziała na kilku foliowych reklamówkach rozłożonych na deskach.
Dwóch mężczyzn o zniszczonych twarzach, częściowo tylko widocznych spod uchatych czapek właściwie półleżało, nie marnując energii na utrzymywanie pionowej pozycji. O tym, że nie zamarzli świadczył jedyny ruch, który wykonywali od czasu do czasu: sięgali po butelkę z grubego szkła i pociągali łyk. Nigdy nie szło mu zbyt dobrze odcyfrowywanie cyrylicy, zaś śnieg z każdą chwilą padał mocniej, utrudniając widoczność. Nie musiał jednak czytać etykiety, by domyślić się zawartości, wystarczyło spojrzeć na coraz bardziej czerwieniejące policzki i nosy.
Matka z trójką dzieci szczelnie owiniętych szalikami trzymała je, jakby w każdej chwili mogły rozpierzchnąć się na wszystkie strony.
Jedyną niestatyczną postacią był młody mężczyzna niespokojnie krążący po peronie. Miał dobre buty, niepasujące do scenerii stacji gdzieś w środku Rosji między Kostromą a Sankt Petersburgiem. Buty od garnituru. Oprócz nich miał gruby płaszcz sięgający kolan, odsłoniętą łysiejącą głowę, na czubku której zbierał się śnieg i przyciśnięty skostniałymi palcami do ucha telefon, przez który rozmawiał po albańsku czy macedońsku. Taki typ od razu ląduje na liście podejrzanych. Ale nie dziś.
Dziś już zupełnie nie miał na to siły.
Ostatnie kilka, może kilkanaście dni (w pewnym momencie stracił rachubę) pracował na pełnych obrotach i w niewiarygodnym stresie. Misja, która miała trwać kilka dni z powodu komplikacji ciągnęła się tygodniami. Po innych agentów wysłano by już ekipę ratunkową, jednak tacy agenci jak Clint Barton czy Natasha Romanoff nigdy nie mieli ekipy ratunkowej. Dlatego to wszystko było tak trudne. W dodatku zimą.
– Za kwadrans przyjedzie, chłopcze. Nie ma co tak stać – powiedziała spod grubego kaptura i chusty starsza kobieta.
Teraz siedziała z podkulonymi nogami i jej malutka sylwetka przypominała kształtem matrioszkę.
Odpowiedział coś po rosyjsku i spojrzał na rozkład, przyświecając sobie małą ręczną latarką, bo zmrok zapadał tutaj szybciej niż na równiku. I z całą pewnością wcześniej. Pociągu nie było w rozkładzie.
Najwidoczniej nie stanowiło to problemu, bo i tak tubylcy o nim wiedzieli.
II
Potem spał całą drogę do Sankt Petersburga.
Kiedy pociąg się zatrzymał, znów zapadał zmrok, choć tutaj nie było to tak widoczne, jak na tamtej stacji. Może była to wina ulic oświetlonych dodatkowo świątecznymi ozdobami, może była to wina tego, że im bliżej sprawa miała się rozwiązania, tym bardziej optymistycznie na to patrzył.
Miasto lśniło od setek drobnych choinkowych lampek rozwieszonych na każdej sklepowej wystawie. Obwieszono nimi sezonowy las choinek. Niektóre były jedynie delikatnymi konstrukcjami z żyłek i światełek, ale w oknach paru mieszkań stały prawdziwe iglaki.
Nie padał śnieg, za to panował nieludzki wprost mróz. Hawkeye postawił kołnierz płaszcza, ale nawet to niewiele chroniło go przed zimnem, które ścięło wodę w fontannach. Lód skrzył się wesoło.
Niemal przebiegł kilka ulic, niemal kilka razy potrąciła go taksówka, raz przebiegł po masce jakiegoś samochodu. Zwolnił dopiero przy budynku opery. Tu kręciło się więcej ludzi, wszyscy eleganccy, w zdecydowanej większości szeroko uśmiechnięci; nieliczne dzieci usilnie starały się sprawić wrażenie, że jest ich więcej, urządzając sobie wyścigi do kolejnych lodowych rzeźb.
Pchnął ciężkie drzwi i znalazł się w operze. Grali dziś tylko jedną sztukę, która nie cieszyła się dużym powodzeniem. Znacznie ciekawszy okazał się bal.
W środku wszystko wyglądało podobnie. Tyle, że bez dzieci i płaszczy. Tutaj światło odbijało się w diamentowych koliach, spinkach i kolczykach, połyskiwał kaszmir, jedwab i aksamit. Wszystkie kobiety miały karminowe usta i długie, cienkie palce – wprost stworzone do jedzenia kawioru ze srebrnych łyżeczek i popijania szampanem zimnym, jako one same. Właśnie one, te kościste piękności, pierwsze zwróciły uwagę na wejście mężczyzny. Usta poczerwieniały im bardziej, jak na filmach o szpiegach pokroju Jamesa Bonda, kiedy strzepywał z płaszcza okruchy lodu.
W tym dość anemicznym tłumie nie było ciężko znaleźć Włodzimierza Stachowskija.
To ten, co we fraku wygląda jak przerośnięty pingwin, choć twarz ma nieustannie rumianą z wysiłku spowodowanego koniecznością targania wszędzie wielkiego brzucha. Jego głośny śmiech wchodzi w konflikt z adagio non tanto orkiestry. Gdy zobaczył Clinta, nie przerwał rozmowy z dwiema ślicznymi dziewczynami, które podążyły za nim jak wierne psy.
– Barton, mój przyjacielu! – zawołał po angielsku z paskudnym ruskim akcentem. – Muszę koniecznie ci przedstawić Irinę i A-nush-khe.
Śpiewny język Słowian naprawdę mógł obrzydnąć po tylu dniach słuchania. Jak on się do tego przyzna Natashy?
– Volodia – zaczął Clint, tym razem samemu kalecząc język – pamiętasz Nikolaja Chernienko?
Nie musiał pytać, doskonale wiedział, że Stachowskij pamiętał. O takich problemach się nie zapomina nawet na chwilę.
Wyjął z kieszeni rzemień, na który nawleczono kilka pierścieni. Przeważnie złotych, choć trafiły się ze dwa srebrne i jeden platynowy. Właściciel musiał je nosić po kilka na jednym palcu.
Stachowskij niemal zachłysnął się szampanem.
– Jak...? Przecież on nigdy... Chernienko to duża ryba...
– Spotkał większą – odparł spokojnie Barton i przestąpił z nogi na nogę. – Wyświadczysz mi przysługę? Potrzebuję samolotu do Nowego Jorku. Na zaraz.
Stachowskij wyjął z kieszeni chusteczkę z wyszytymi inicjałami i otarł z potu czerwieńszą niż zwykle twarz. Irina i ta druga patrzyły na niego z niezrozumieniem, z którego łatwo było odczytać, że nie rozumieją ani słowa po rosyjsku. Za to rozpoznały pierścienie. Wyglądało na to, że każdy tutaj rozpoznawał pierścienie Chernienki. A to ci celebryta.
– Dużo wymagasz, przyjacielu. Ale za takie coś... Będziesz miał ten samolot. Za dwadzieścia minut – obiecał, jednocześnie wybierając numer z listy kontaktów w telefonie bez patrzenia na ekran. – Napijesz się czegoś?
– Nie piję przed czternastą.
– Jest dziewiętnasta...
– Nie w Nowym Jorku. Żegnaj, Volodia i dzięki za samolot. Daswidania – zwrócił się do Rosjanek bez cienia obcego akcentu.
III
Wreszcie był w Nowym Jorku, wreszcie słyszał normalny angielski. Tylko na chwilę włączył komunikator i oznajmił, że zamierza dokończyć ten urlop, który należał mu się po Amsterdamie, ale zamiast dwóch tygodni trwał dwanaście godzin.
– Nie martw się, podlewałam paprotki – oznajmiła Jessica Jones, otwierając przed nim drzwi mieszkania w Queens.
– Nawet nie mam paprotek – mruknął, odruchowo rozglądając się.
W salonie świeciła mała choinka, w łazience pracowała pralka, z kuchni dochodził zapach pieczonego drożdżowego ciasta, gdzieś w tym wszystkim dziecięca zabawka wygrywała prostą melodię.
– Mogę moje klucze?
– Jasne, wejdź i zaczekaj chwilę. Niedawno robiłam tutaj porządek i...
Urwała, gdy tylko przestąpił próg. Zanim zdążył się zorientować, o co chodzi, zamknęła drzwi na zasuwkę. Być może zdołałby szybko je otworzyć i wyjść, ale spojrzenie kobiety błyskawicznie odebrało mu ochotę na próbowanie.
– Teraz uderzysz mnie w głowę, a potem obudzę się związany i zakneblowany? Naprawdę mam dość tej zabawy.
Coś niewielkiego, ubranego w zielone śpioszki chwiejnym krokiem wyszło zza rogu i niemal wyrżnęło się w miejscu, gdzie kończył się dywan. Na szczęście złapało równowagę, przeszło jeszcze kilka koślawych kroczków i złapało się nogi kobiety. Danielle. Zawsze była tak duża? Kiedy widział ją ostatnio, umiała jedynie rzucać w ludzi zabawkami.
– Po prostu się o ciebie martwię. Wiesz w ogóle, jaki dziś dzień?
– Grudzień – odpowiedział od razu.
– Dobrze, ale dokładnie: który dzień?
Zastanawiał się dłuższą chwilę. W międzyczasie Jessica wzięła córkę na ręce. Danielle spojrzała na Clinta i ze zdumienia wpakowała sobie całą piąstkę do buzi.
– Między osiem a dwadzieścia pięć – zaryzykował.
– Trzydziesty pierwszy, Clint. Nie było cię sześć tygodni. Dziesięć, jeśli liczyć Amsterdam. – Wymownie spojrzała na lewą rękę mężczyzny, tę złamaną w Amsterdamie. – Nie widzisz, że coś tutaj jest nie tak? Od czasu, kiedy Bobbi zaczęła znów pracować dla SHIELD ty tylko uciekasz od problemów.
Przeszli do salonu, zagraconego jak jeszcze nigdy. Danielle miała chyba trzy razy więcej zabawek niż ostatnio, ale oprócz nich na dywanie leżały kolorowe baloniki, część mebli pokrywała serpentyna, a wysoko na szafce dostrzegł przygotowane cztery tuby konfetti i kolorowe czapeczki z papieru.
– To był ciężki rok – westchnął i usiadł na kanapie.
– Nie tylko dla ciebie, nie czuj się wyjątkowy – wtrąciła oschłym tonem.
– …Ale wreszcie mam urlop, dojdę ze wszystkim do ładu.
– Nie, Clint, naprawdę znam ten schemat. Wrócisz do siebie, włączysz western, otworzysz jedno piwo, drugie, dziesiąte. Nie mam racji?
Wiedział, że czeka na jego odpowiedź, ale nawet nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy.
– Jutro zaczyna się cholerny Nowy Rok, za kilka godzin wszyscy będą padać sobie w objęcia i składać życzenia. Niezależnie od tego, jak wygodna i ciepła jest rola ofiary losu w pustym mieszkaniu, będziesz tutaj i też złożysz wszystkim życzenia. Na pewno się ucieszą z samego faktu, że żyjesz.
Wyjęła z kieszeni spodni klucze na fioletowym kółku. Te do mieszkania na Brooklynie. Położyła je na stoliku.
– Chyba nie zamierzasz tutaj tak siedzieć do końca, co? – W głosie Jones zaszła zmiana. Na powrót mówiła jak stara, dobrze znana, odrobinę pretensjonalna i wkurzająca, trochę narzekająca i trochę dokuczliwa Jess. – Jest jeszcze trochę do zrobienia. Zobacz, czy w łazience nie suszą się jakieś twoje rzeczy.
Ubrania znalazł bez problemu, bo były jedynymi rzeczami, które się suszyły. A mniej więcej trzy miesiące temu szukał właśnie tej koszulki.
– Jess, skąd wzięłaś moje ubrania?
– Leżały na podłodze twojego pokoju w Avengers Mansion, kiedy sprzątaliśmy przed remontem. Dużo się zmieniło, Hawky. To nasz ostatni sylwester w tym mieszkaniu, mój ostatni jako panny Jones.
To mocno zbiło go z tropu. Uznał, że dość zaskakujących wieści jak na jeden raz i skupił się wyłącznie na wykonywaniu poleceń Jessiki.
IV
Sprawy przybrały właściwy obrót. Lepszy niż mógłby się spodziewać. Nikt nie miał mu za złe zniknięcia, wszyscy wydawali się radośni mimo zmęczenia. Luke Cage i Danny Rand mieli ślady farby na twarzy, ale wyglądali na szczęśliwych. Tak, jak mówiła Jessica, wszyscy padali sobie w ramiona i składali życzenia, choć w pewnym momencie zrobiło się tłoczno w tym mieszkaniu. Zupełnie, jakby niewielu było Mścicieli, którzy naprawdę mieli plany na ten wieczór i nie zjawili się tutaj.
– Skoro żyjesz, to muszę oddać to, co wzięłam sobie z twojego mieszkania – stwierdziła posępnie Kate Bishop, choć oko błysnęło jej zadziornie. – Psa pewnie też chciałbyś z powrotem.
O północy uściskał Jess. Trochę dłużej niż wypadało przy zwykłym składaniu życzeń, ale Luke nie oponował.
– Szczęśliwego Nowego Roku, Jewel. Dziękuję za wszystko.
– Nie jestem... – zaczęła, ale przerwał jej spojrzeniem, które mówiło „dla mnie jesteś”. Szybko pocałowała go w policzek, bo Tony już wznosił toast nieprzyzwoicie drogim szampanem.
Brak komentarzy:
Stan Lee patrzy na to, co piszesz...
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.