ODAUTORSKIE PRELUDIUM (które można pominąć bez wyrzutów sumienia): zatęskniłam za starymi czasami, tymi naprawdę starymi, dlatego to opowiadanie nie jest tym, czego się spodziewaliście. O ile w ogóle spodziewaliście się jeszcze jakiegoś opowiadania od starej Hawky. Nie szkodzi, nawet teraz możecie zacząć się czegoś spodziewać.
Nad stolikami unosiły się obłoczki dymu, powietrze pachniało tytoniem, alkoholem i drogimi perfumami znanych marek. Na twarzach eleganckich gości malowały się obojętność i spokój, których wiarygodność zależała od umiejętności aktorskich. Dla wielu ta gra była jak wróżba na Nowy Rok: dużo zyskają lub dużo stracą. Mogłoby się wydawać, że czas zatrzymuje się między kolejnymi rozdaniami i tylko czasami ktoś mrugał, psując efekt.
Karty zdawały się fruwać. Wdzięcznie przelatywały z jednej ręki do drugiej, po drodze obracając się i zamieniając miejscami. Zachowywały się jak instrument w rękach wirtuoza, artysty światowej klasy, jednak mało kto skupiony był na widowisku. Tylko tasujący uśmiechał się łagodnie, jakby znał wynik rozdania. Jemu karta nie szła, w dodatku przyszedł bez towarzyszki, mimo to nie wyglądał na szczególnie załamanego swoją sytuacją.
Ciężko się załamać w przeddzień Nowego Roku, gdy choć na chwilę widziało się, jak świętuje Nowy Orlean.
To było ostatnie rozdanie. Dalej nie było o co grać. Mężczyzna podziękował za grę, ale nikt nie chciał go słuchać. Komuś wyrwało się przekleństwo, inny nazwał go szulerem. Chyba się nie przejął. Siedział na swoim miejscu i czekał na kolejnych partnerów do gry, gdy otworzyły się drzwi kasyna i pojawiła się Ona.
Była dokładnie wszystkim tym, o czym myślał słysząc słowo „kobieta”. Była ideałem, choć nawet nie widział jej twarzy. Nie musiał. Spokojnie czekał aż do niego podejdzie, choć wszystko w nim rwało się, by pobiec i zamknąć ją. W dłoniach, pudełku, schować do kieszeni.
Stanąwszy krok od niego, ściągnęła kaszmirowy szal z głowy, odsłaniając kasztanowe włosy, zdjęła okulary przeciwsłoneczne, odsłaniając zaskakująco jasne, niebieskie oczy.
– Remy LeBeau? – zapytała. Nawet głos miała doskonały.
Poderwał się i pocałował ją w dłoń o długich, pomalowanych na ciemnoczerwono paznokciach.
– Gambit, prawda?
Znieruchomiał na ułamek sekundy. Miało być pięknie, a jednak znów będzie o interesach. Nawet w ostatni dzień roku. Nawet, kiedy myślał, że już znalazł swoją muzę na ten wieczór.
– Proszę o rozmowę, tylko nie tutaj. Potrzebujemy bardziej...ustronnego miejsca.
***
Przez takie, jak ona, ludzie nie mieszkali w Raju, ale czasami znajdowali jego kawałek na Ziemi. Dla takich łatwo było stracić głowę, zrobić absolutnie wszystko wyłącznie dla tego pocałunku, który czaił się w kąciku ust, mocno niedopowiedziany.
–... Jeden z tych diamentów ma skazę, po tym poznasz, że są właściwe – zakończyła.
Miał nadzieję, że wszystko zapamiętał, że jakaś część jego umysłu nie była kompletnie oszołomiona tym, jak jej blada cera pięknie wygląda na tle zielonkawych ścian hotelowego pokoju.
Za oknem na dole trwał noworoczny karnawał. Bajecznie kolorowy, głośny, huczny – dla niego tu przyjechał. Teraz myślał tylko o tych zielonkawych ścianach.
***
Lucy była niedoskonała, miała coś kanciastego w gestach, lekko zgryźliwego w uśmiechu i czasami gubiła rytm w tańcu. Wszystko rekompensowała czerwona suknia, falująca w tańcu. A orkiestra grała najprawdziwszy jazz. Taki, jaki pamiętał z czasów, gdy to miasto było jego domem. Bo chociaż gwiazdy go kochały, Nowy Orlean uważał za intruza, niechcianego gościa. Tej nocy okazał wyjątkową łaskawość. Wręcz niespotykaną.
Lucy miała tylko jeden kolczyk. W prawym uchu. Niewielkie, szerokie posrebrzane kółko. Przyjrzał mu się bliżej i dostrzegł wygrawerowany numer. Mogło chodzić o jakąś datę, jednak nie mógł pozbyć się wrażenia, że ostała oznakowana.
Lucy miała też tatuaż. Jeden, wysoko na udzie. Ciąg liczb. Nie pytał o szczegóły. Nie zdążył też porównać go z kolczykiem.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem, ułamek sekundy potem, dosłownie jedno szybkie uderzenie serca, na dole rozległ się alarm.
Zostawił Lucy, wręczywszy jej jedną kartę – królową serc. Porwał z krzesła swoją marynarkę i z pomocą łokci oraz kopniaków dostał się na korytarz. Miał przeczucie, że tej nocy ucierpi wiele drogich garniturów.
Na takie zamieszanie czekał od dwóch godzin. Goście panikowali, parę kobiet płakało. Dwóch drabów z pistoletami groziło starszemu mężczyźnie o twarzy apostoła Piotra... Gambit zawahał się na moment. Szybko jednak podjął dalszy bieg. Nie, nie był bohaterem. Na pewno nie tej nocy, miał za dużo na sumieniu, by stać go było na odruchy miłosierdzia.
Powoli, ostrożnie wyją diamenty ze szklanej gablotki. Alarm umilkł i cisza stała się nieznośna. Gdy zaś rozległ się strzał (Remy już wtedy szedł w stronę tylnego wyjścia, chowając rabunek przed kamerami), wbrew woli cały zadrżał. Nie zawrócił.
Tego nie uczyli w Instytucie, ale czasami po prostu należało pozwolić rzeczom się dziać.
***
Gdy wrócił, drzwi hotelowego pokoju były wyłamane. Ona siedziała na łóżku, ale nie była sama. Na podłodze w niewolniczej pozie klęczała Lucy. Poruszały się jedynie jej gałki oczne, co dawało przerażający efekt. Tym bardziej, że zdawała się nie oddychać.
– Mam... – sięgnął do kieszeni, ale zrezygnował w pokazaniu jej diamentów. Przynajmniej dopóki nie zrozumie, co się dzieje.
Ona spojrzała na niego z lekkim zdziwieniem. Miała rozciętą wargę i trochę krwi na podbródku. Wystrzępił się rękaw jej żakietu. Nieco potargała włosy, ale to nie miało najmniejszego znaczenia.
Im dłużej patrzył na nią i na Lucy, tym więcej dostrzegał podobieństw. Lucy była mniej doskonała, przez to jednak bardziej wiarygodna. Choć i tak nie mógł pozbyć się wrażenia, że zakochał się dwa razy w tej samej kobiecie.
– Daj mi je, proszę – powiedziała tak przekonującym głosem, że ledwo się powstrzymał przed spełnieniem prośby. Przymus wydawał się wręcz nienaturalny. Być może właśnie wtedy zaczął coś podejrzewać.
Trwali tak w milczeniu, dopóki ktoś nie otworzył drzwi. Właściwie, to odsunął je niczym właz to jaskimi. Do środka weszła trzecia dziewczyna. Miała rudoblond włosy związane w mało twarzowy kucyk, robocze spodnie i ciemną koszulkę na szerokich ramiączkach. Znów miał wrażenie, że patrzy na tę samą osobę. Tym razem na zupełnie ludzką, której daleko było do ideału, dalej niż Lucy, a jednocześnie miała wszystko to, czego brakowało tamtym dwóm.
Spojrzała ma mężczyznę, potem na dwie podobne do niej kobiety i musiało nieźle zakręcić się jej w głowie, bo wyglądała, jakby miała zaraz zemdleć.
– Zero, co tutaj robisz? – zapytała ta siedząca na łóżku.
– Nie nazywaj mnie tak – zaprotestowała nowoprzybyła głosem bliskim płaczu. – Obudziłam się, jak wy wszystkie. I wyszłam, jak wy wszystkie. W końcu jesteście mną.
Znów nie zrozumiał, ale zaczynał się do tego przyzwyczajać.
– On ma diamenty. Ma NASZ diament.
Dziewczyna w roboczym ubraniu zmierzyła go wzrokiem. Nie musiała nic mówić. Bez dalszego proszenia wręczył jej diament. Ten ze skazą.
Drugi raz tego dnia przeszły go dreszcze, kiedy dotknął skóry dziewczyny.
– Dlaczego jest tak ważny?
– Są na nim wszystkie moje wspomnienia i cała nasza historia – powiedziała, oglądając kamień pod światło. Wykonała taki ruch placami, jakby chciała przekręcić jego część, a diament otworzył się. Wyjęła ze środka skazę, która po bliższych oględzinach okazała się miniaturowym dyskiem z danymi.
Uznał, że nie ma sensu pytać, kim (lub czym) są. Usiądzie, poczeka aż sprawa sama się wyjaśni.
Tymczasem dziewczyna dotknęła karku Lucy i jakby odczarowała ją tym dotykiem. Następnie, co było dość makabryczne, zerwała kawałek skóry z jej szyi. A przynajmniej tak wyglądało to w pierwszym momencie. Po chwili dopatrzył się czegoś, co przypominało wejście na kartę pamięci. Lucy zamknęła oczy i przez chwilę milczała. Kiedy otworzyła je ponownie, patrzyła prosto na niego.
– Nie martw się, Remy LeBeau, nigdy nie byłeś najmądrzejszą osobą w pomieszczeniu – powiedziała lekko zmienionym głosem. – Dziękujemy, że tyle dla nas zrobiłeś. Ale mamy jeszcze jedną prośbę: musimy dostać się do Nowego Jorku i spotkać z Charlesem Xavierem. Tu jest napisane, że będziesz go znał.
Gambit podrapał się po karku, ale od początku wiedział, że nie może odmówić. Czyli jednak dobry uczynek.
Tym sposobem witał nowy rok w ciężarówce wiozącej jednego mutanta, jednego androida, jednego klona i jedną prawdziwą dziewczynę do miejsca, w którym nie chciał być.
Brak komentarzy:
Stan Lee patrzy na to, co piszesz...
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.