18 września 2013

Z deszczu pod rynnę.


 Jego główna cecha to pesymizm posunięty do takiej skrajności, że staje się nieuświadomioną akceptacją statusu quo. Wszystkie zjawiska negatywne przyjmuje kiwnięciem głowy oznaczającym: wiadomo, wiadomo, nie może być inaczej. A więc to, że jest źle - jest normalne. Natomiast wszystkie zjawiska pozytywne przyjmuje sceptycznie, nieufnie. Nie stara się zmienić rzeczywistości - chce się od niej odciąć, izolować.
Ryszard Kapuściński — Lapidarium


Matilda Sanches była Szkotką z wenezuelskimi korzeniami, miała mały domek na przedmieściach, a na koncie kredyt do spłacenia i dwa rozwody. Cztery koty i lampka wina (najwyżej pięć...) skutecznie umilały jej samotne wieczory, a na wolnej stronie dwuosobowego łózka zawsze leżał laptop i paczka krakersów, niwelujące uczucie pustej przestrzeni. Matilda Sanches — mimo tego, że zdawała się być chodzącą perfekcją, co potwierdzały idealnie wyprasowane i dopasowane garsonki, i niebotycznie wysokie obcasy, którymi wściekle stukała o podłogę w holu muzeum, zapowiadając swoje przyjście — życie miała zaiste zwyczajne i szare. Wstawała punkt szósta rano, szykowała się do pracy, w której spędzała po dwanaście godzin dziennie z uśmiechem przyklejonym do twarzy, a  następnie metrem wracała do domu, po to tylko aby włączyć sobie kolejną z powojennych komedii romantycznych. Matilda Sanches — poza faktem, że była kustoszem muzeum sztuki hiszpańskiej, portugalskiej i Ameryki Łacińskiej — była również mutantem, daleko jednak jej było do superbohaterów, superzłoczyńców czy innych supermutantów. Światka przestępczego nie dotknęłaby nawet kijem, zaś w lateksowym ubraniu widoczne byłyby wszystkie dodatkowe i zdecydowanie zbędne kilogramy, których pozbyć się nie chciała, ani nie umiała. Żyła więc sobie spokojnie jak przeciętny człowiek, mocy swojej nie używała od lat (dosłownie!) i chętnie ignorowała fakt, że kiedy jest zdenerwowana niektóre przedmioty wokół niej zabawnie podrygują w takt nuconej w myślach Sanches piosenki. 
Matilda Sanches jednak, mimo ukrywania swoich umiejętności, zapadła się pod ziemię tak jak kilkanaścioro mutantów w ostatnich czasach. O zniknięciu kustosz muzeum policję powiadomił jej przełożony, sprawa została jednak odłożona na półkę ktokolwiek widział, ktokolwiek wie, na której piętrzył się już pokaźny stosik akt. Policja wydawała się bezsilna wobec tajemniczych zniknięć i mimo iż dwoili się i troili, nie zdołali dojść do żadnych wniosków, załamywali tylko ręce i klęli nad papierowymi kubeczkami z gorącą kawą z automatu. Temat Matildy Sanches jako osobnej jednostki, a nie jednej z wielu zaginionych, wrócił na usta funkcjonariuszy wraz z kolejnym donosem, jakoby z domku kobiety wydobywał się przeraźliwy smród rozkładających się ciał. Donos nie odbiegał wybitnie od stanu rzeczywistego, a w kuchni znaleziono ciała trójki z czterech kocich podopiecznych. Diagnoza była jasna: niedożywienie i odwodnienie. Ostatni z kociaków, wychudły i w znacznej części pozbawiony sierści z powodu pasożytów, wykorzystujących jego osłabienie, został przewieziony do nowojorskiego oddziału SPCA*. Wraz z okrucieństwem wobec zwierząt wrócił temat nieodpowiedzialnej właścicielki – Matildy Sanches.



Lorna Dane kiwała głową ze zrozumieniem, słuchając wywodu jednego z Akolitów na temat obecnej sytuacji. Organizację niewiele interesował fakt zniknięć mutantów, póki nie dotknął ich szeregów, a w tajemniczych okolicznościach nie zapadł się pod ziemię jeden z członków organizacji. Eric Kleinstock, najbardziej odpowiedzialny i punktualny (jeżeli to słowo można byłoby z czystym sumieniem przypasować do któregokolwiek z Akolitów) mutant w szeregach organizacji. Młodzieniec zawsze zjawiał się na czas, aktywnie uczestniczył w posiedzeniach, których temat główny zazwyczaj schodził na trwające rozgrywki rugby, i dość rozważnie jak na swój wiek wybierał swoich wrogów. Od razu uznano go za zaginionego, nie dopuszczając do siebie myśli, że po prostu zrobił sobie chwilowe wolne i wróci jak gdyby nigdy nic po tygodniu włóczenia się po pubach. 
Gdyby nie zniknięcie Erica Kleinstocka, Lorna Dane nigdy nie dowiedziałaby się również o kolejnym przypadku porwania mutanta, którego znała. Matildę Sanches kojarzyła ze studiów, jeszcze z czasów swej, dość niepewnej i niepotwierdzonej przez nikogo (chodziły plotki, że Polaris urodziła się już zgorzkniałą kobietą przed trzydziestką...) młodości i chociaż uczęszczały na zupełnie inne zajęcia z racji odmiennych kierunków, stołówka Columbii i niezbyt apetyczne jedzenie potrafiły zbliżyć do siebie każdego. A Lorna Dane i Matilda Sanches miały ze sobą więcej wspólnego, nawet aktualnie, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. 
— Strzępki informacji w radiu i gazetach na niewiele nam się zdadzą. Będziemy błądzić jak we mgle zamiast skupiać się na ważnych sprawach. Genosha... — Polaris rzuciła od niechcenia, przesuwając wzrokiem po zebranych Akolitach i na dłuższą chwilę zatrzymując wzrok na Simonie Hallu, który dotychczas przedkładał jej sprawozdanie. Reszta Akolitów zdawała się być już poinformowana o zaistniałej sytuacji, co pannie Dane zdecydowanie się nie podobało. Dlaczego musiała dowiadywać się wszystkiego ostatnia? 
— Genosha może poczekać — wtrąciła Amelia, szybko jednak się speszyła i spuściła wzrok, kiedy napotkała zabójcze spojrzenie siedzącego obok Allena. 
Genosha może poczekać — to było najbardziej nierozważne zdanie, jakie ktokolwiek powiedział w obecności Lorny Dane od dłuższego czasu, a trzeba zaznaczyć, że współdziałając z Akolitami nierozważne zdania zdawały się być codziennością, co podnosiło tolerancję dziewczyny dla głupoty. I cierpliwość, przyłapywała się na tym, że im dłużej przebywa z tymi mutantami, tym więcej pokładów cierpliwości jest w stanie odnaleźć w sobie, co chyba było dość pomyślną zmianą. Nikt już nie mógł powiedzieć, że zmiana stron nie dała jej niczego dobrego. 
Westchnęła pod nosem, zaś pod stołem wyciągnęła nogi do przodu, zajmując nieco wygodniejszą pozycję na krześle. Przeczuwała, że ta rozmowa albo skończy się źle, albo będzie się ciągnęła w nieskończoność, zaczęła więc żałować, że nie wzięła ze sobą paczki żelek, które umiliłyby jej długie i nudne minuty spędzone tutaj. A tak miała jedynie kawę w uroczym, zielonym kubku, przypominającym żabę i malutki stosik ciastek, leżący na środku stołu, mający starczyć dla prawie dwudziestoosobowej organizacji. 
— Genosha jest ważniejsza, Ame... — zaczęła, nie dane było jej jednak dokończyć, bo w połowie słowa przerwało jej silne uderzenie pięścią o stół, które spowodowało, że połowa zawartości jej kubka wylała się na blat. Zanim Polaris zdążyła w ogóle zareagować, do wycierania plamy rzuciła się niemalże natychmiastowo Amelia. Po chwili Lorna zaczęła żałować, że nie zajęła się tym osobiście, bo kiedy ryk Benneta rozległ się w pomieszczeniu zmuszona była przenieść na niego spojrzenie, a tego wolałaby uniknąć.
— TO JEST WAŻNA SPRAWA! — Exodus poza faktem, że wyglądał zawsze, jak gdyby wyszedł dopiero z sauny, był władczy i nieustępliwy, najgorszą jego cechą jednak była porywczość. 
Lorna nauczyła się już nie podskakiwać zaskoczona za każdym razem, kiedy ten podnosił głos, dalej jednak uważny obserwator mógłby zauważyć jak dziewczyna wzdryga się ze strachu za każdym razem, kiedy Bennet du Paris wpadał w złość. O ile dla niektórych francuski akcent u Gambita wydawał się uroczy, o tyle u Exodusa był przerażający. Naprawdę PRZERAŻAJĄCY. Ogólnie w wyobrażeniach Lorny Exodus wydawał się być bardziej przerażający niż był w rzeczywistości, a rzeczywistość z urokiem mutanta nie obchodziła się raczej łaskawie. 
— Zapomniałaś Polaris o tym, co jest dla nas najważniejsze? Nie jesteśmy Bractwem... — Exodus przy tych słowach splunął w bok i wykrzywił się z pogardą, która zapewne nie oddawała nawet w połowie ogromu niechęci mutanta do tej organizacji. — ...jesteśmy Akolitami. Nie zostawiamy żadnego z nas w potrzebie. 
 — Tak, ale...
— Żadnego ale. Będzie jak powiedziałem. Genosha zaczeka, Eric jest ważniejszy. 
Pełne rozczarowania wzdychanie Polaris stało się chyba jej odreagowaniem na sytuacje kryzysowe. W tym momencie nie mogła nic zrobić, wbijała jedynie uporczywie wzrok w Exodusa, który posłał jej najohydniejszy w historiach świata uśmiech. Może w walce o Genoshę nie byłaby sama, zauważyła nawet, że Allen spuścił nos na kwintę i zaczął mamrotać coś pod nosem, nikt jednak nie był na tyle odważny, aby zabrać głos, kiedy oficjalne oświadczenie Exodusa zostało zakomunikowane światu. Exodus wychował ich na tyle dobrze, aby potulnie zgadzali się z jego decyzjami, a jedynym miejscem, gdzie mogli pozwolić sobie na malkontentyzm, były własne sypialnie. I to nie dawały one stuprocentowej szansy na to, że do uszu Benneta nie dotarłyby strzępki ich zdań. W końcu nigdy nie wiadomo gdzie przywódca Akolitów się czaił... Ciastka. Ciastka zniknęły, w ułamku sekundy, chociaż jeszcze przed chwilą pełny stosik leżał na talerzyku. I Delgado. Marco Delgado też zniknął. Trudno było przypuszczać po nim, że potrafi się wynieść z pomieszczenia z taką dyskrecją. Lorna Dane a.k.a amerykański Sherlock Holmes, tylko z większą dawką seksapilu i mniejszym natężeniem dziwactw i talentów, od razu skojarzyła że zniknięcie ciastek i Delgado ma ze sobą wiele wspólnego. Ciekawe czy z taką samą łatwością przyszłoby jej odnalezienie sprawcy porwań. Eric Kleinstock zapewne z takiego obrotu sprawy byłby bardzo ucieszony, inaczej jednak pewnie miała się sytuacja z Erikiem Lansherrem. Jeżeli myśleli, że to na jego marnotrawną córkę spadnie obowiązek poinformowania Magneto o postanowieniu Akolitów, to grubo się mylili. Nie zamierzała informować go, że dla członków jego Gwardii Królewskiej ratowanie jednego z ich braci jest ważniejsze niż dobro państwa, którego przyrzekli strzec. Nie zamierzała...



...nie zamierzała ojca informować o ich postanowieniu, była jednak członkiem Akolitów i dała się naiwnie wciągnąć w powtórzenie za większością: jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Złudzeń co do tego, że Exodus pierwszy puściłby ją, gdyby wisiała nad przepaścią, nie miała, hipokryzja jednak była chorobą zadziwiająco dobrze działającą w obecnym społeczeństwie. Rozprzestrzeniała się jak zaraza, wpełzała do mieszkań i przyglądała się ludzkim związkom, powoli wsączając się w ich życie i zakotwiczając się w nim niczym roślina w ziemi. Nie zamierzała ojca informować o niczym, jeżeli jednak chciała, aby ich zamiary nie zostały przez niego wykryte, potrzebowała pomocy. Kogoś, kto nie tylko będzie posiadał wystarczającą moc, aby wraz ze swoją obecnością przynieść im w podarunku szczęście, nie tylko kogoś, kto potrafiłby mydlić oczy Magneto jak mało która osoba. Potrzebowała kogoś, komu mogła zaufać, a z grona wszystkich osób musiała niechętnie przyznać się, że Wandzie ufa jak mało komu. W końcu to z ich dwójki Wanda była tą, która nosiła teraz moralność jako swoją zbroję. 
Zanim jednak zwróciła się o pomoc do Wandy, sama postanowiła znaleźć jak najwięcej potrzebnych informacji, a co mogłoby jej pomóc w tym momencie bardziej niż internet? Jeżeli czegoś nie było w internecie, to nie istniało, przynajmniej tak słyszała. Z drugiej strony odpowiedzi na to, kto jest winny porwań również nie było, idąc więc wcześniejszym tropem porwania były ułudą i tak naprawdę nie istniały...? 
Długie godziny spędziła ślęcząc nad ekranem starego, stacjonarnego komputera, wlepiając w niego wzrok i co chwilę klnąc pod nosem, tak dla zachowania tradycji. Po pewnym czasie nie potrafiła zliczyć już ilości haseł wpisanych w wyszukiwarce, odwiedzonych portali, przeczytanych artykułów i przewertowanych forów, jedynie średnio co osiemnaście minut przecierała oczy z niedowierzania, że powstaje aż tyle teorii spiskowych. Większość z nich wydawała się być wyssana z palca, a i czasami ich absurdalność powodował uśmieszek na twarzy Lorny. Aż w końcu trafiła na hasło, którego nie znała, a które zaczęło następnie przewijać się przez treść wielu artykułów. 
Hadsereg Biró...
Google doprowadziło ją na wikipedię. Węgierską, jak się później okazało, chociaż dojście do tego zabrało jej chwilę. Wiedziała więc, że jest na węgierskiej wikipedii, a na głównej stronie widniała zakładka o Cesarskiej Armii Japońskiej. Jakiś trop był... Nieszczególnie przydatny, ale jak to mawiają: lepszy rydz niż nic. Hadsereg oznaczało Armię. Biró załadować. Razem wpisane w translatorze dawały wynik – Army Judge. Hasło to przeniesione w google wyszukiwało w pierwszej kolejności Judge Advocate General's Corps. JAG – Wojskowe Biuro Śledcze, taki tam serial jej się przypomniał, a skojarzenie okazało się właściwe. Wiedziała więcej niż wydawało jej się, że znajdzie, a jednak nie przybliżyło jej to ani trochę do poznania tożsamości osoby odpowiedzialnej za porwanie Erica Kleinstocka i Matildy Sanches. 
Jeżeli zebrane informacje były chociaż w części pomocne to mogła chyba z czystym sumieniem wykluczyć Apocalypse'a jako odpowiedzialnego za porwania. Od początku wskazywała jego jako głównego podejrzanego, widocznie jednak bardzo się pomyliła. A szkoda, miło byłoby zobaczyć jak ogół mutantów i nie-mutantów radzi sobie z samym Apocalypsem, to byłaby niemała gratka. Bo Apocalypse był... po prostu Apocalypsem, na dźwięk jego imienia drżeli wszyscy rozsądni. 
Zdecydowanie przydałaby się jej pomoc Wandy...



Zdecydowanie przydałaby się jej pomoc Wandy, sęk w tym że dziewczyna wsiąknęła pod ziemię i nigdzie nie można było jej znaleźć. Na temat miejsca jej pobytu nie mieli informacji ani Akolici, ani nawet Magneto, który obecnie zdawał się być nawet tą sprawą nieszczególnie zainteresowany. Wiadomości jakoby nie wróciła ponownie w szeregi Avengersów, były niesprawdzone, jednak Lorna miała prawo przypuszczać, że są jak najbardziej prawdziwe. Gdziekolwiek podziała się Wanda, Polaris była na nią wściekła. Wściekła. A wściekła Polaris była tykającą bombą zegarową, gotowa do zdetonowania w każdym możliwym momencie. 
Ani razu, kiedy zielonowłosa zjawiała się przed drzwiami apartamentu panny Maximoff w pałacu Genoshy i całowała jedynie klamkę drzwi wejściowych, nie przeszło jej przez myśl, że jej zniknięcie może nie być wynikiem decyzji Wandy, a porwania. Lorna Dane była święcie przekonana o tym, że Wanda potrafiłaby porazić sobie w każdej sytuacji i nikt nie jest dla niej realnym zagrożeniem. Lorna Dane doceniała siostrę, wielkim błędem byłoby niedocenianie jej. Lorna Dane jednak wiedziała również jak bardzo Wanda działa jej na nerwy i czasami, resztkami sił, powstrzymywała się przed wygarnięcie wszystkiego przyrodniej siostrze w twarz. Gdyby teraz Wanda zechciała łaskawie pojawić się i dać znak, że żyje, czekałaby ją niezwykle długa tyrada. 
Ale Wanda się nie zjawiła, a Lorna nie miała czasu, aby zebrać wszystkie swoje błyskotliwe uwagi na temat zachowania Wiedźmy na papierze. Za to zjawił się ktoś inny – ktoś z na tyle ciężką pięścią, aby jednym uderzeniem w głowę powalić ją na kolana, a drugim pozbawić przytomności, zanim zdążyłaby nawet mrugnąć powieką.



Nie wiedziała czy obudził ją tępy ból głowy czy głośnie skrzypnięcie zardzewiałych drzwi, szybko jednak dotarło do niej, w jakie kłopoty się wpakowała. Nieważne jednak jak długo by się zastanawiała nad tym, czym zawiniła, nic konkretnego nie przyszłoby jej do głowy —  ostatnim czasem była łagodna jak baranek i siedziała cicho jak mysz pod miotłą. Nikomu nie wadziła, wszystkich unikała, a nawet nawiązała nikłą nić porozumienia z Wolverinem. Nikłą, wystarczająca jednak, aby przy najbliższej okazji nie pałał rządzą rozpłatania jej gardła swoimi pazurami. Musiało chodzić o urazy z przeszłości (ignorowała bardzo fakt, że trzy miesiące wstecz to nie jakaś odległa przeszłość, która pozwoliłaby na zaleczenie ran), a tych było od groma.
Tępy ból głowy i gardła. Czuła się tak jakby ktoś próbował zmiażdżyć jej gardło, w połowie drogi jednak rezygnując z tego zamiaru i uznając że nie przyniesie to żadnych korzyści. Wszystko ją bolało, czuła każdy mięsień ciała, ręce miała przykute nad głową do łańcucha, który swobodnie zwisał z sufitu, a obecna pozycja nie pozwalała jej na wygodniejsze usadowienie się na podłodze. Było cholernie zimno, wilgotno i śmierdziało stęchlizną. Piwnica? Cztery metry na cztery i nic w pomieszczeniu poza prowizoryczną pryczą i wiadrem z wodą, do których i tak nie była w stanie dosięgnąć. 
Nie dopatrzyła się jednak żadnego śladu szczurów, o tyle dobrze. 
Wisiała tyłem do drzwi, a obrócenie się w ich stronę graniczyłoby z cudem, zanim jednak spróbowała zerknąć z kim ma do czynienia, owa osoba zatrzasnęła za sobą drzwi, pogrążając pomieszczenie w półmroku. Świetnie, było zimno, wilgotno, ciemno i śmierdziało stęchlizną. Lepiej trafić nie mogła, ktoś nie życzył jej zbyt dobrze. 
Kolejne minuty, godziny (?) spędziła na próbie ignorowania bólu i gęsiej skórki na ramionach oraz szarpaniu się z łańcuchem, który jedynie pobrzękiwał smętnie z każdym jej ruchem. Im bardziej próbowała uwiesić się na nim, mając nadzieję, że jej ciężar ciała (niewielki, bo niewielki, ale zawsze jakiś) zerwie go z sufitu, tym bardziej kajdanki wbijały się w jej skórę, najpierw nieznacznie ją obcierając, a następnie przecierając aż do krwi i mięsa. Najpierw jęczała, stękała i warczała, na tyle na ile pozwalałoby jej na to zapuchnięte gardło, potem pozostał jedynie bezsilny szloch. 
Zanim jednak w drzwiach zjawił się ON, ucichła i uspokoiła się. Bujała się jedynie na łańcuchach w przód i tył, starając się usiąść na podłodze, zamiast wisieć z rękoma uniesionymi do góry cały czas. Otępienie było najlepszym wyjściem. Wyłączyć się, schować w głębi, przestać odczuwać i mieć nadzieję, że wraz z emocjami odejdzie fizyczny ból. Nie odszedł. 
On też nie odszedł, stał w drzwiach kilka minut, przyglądając się jej w milczeniu, co jakiś czas uderzając końcem swojej laski o kamienne ściany.     
—  Nie jestem szczególnie zdziwiony tym, że próbowałaś się uwolnić. 
W końcu się odezwał i chociaż początkowo nie pojawił się w polu jej widzenia, od razu poznała jego głos. Dopiero po chwili ruszył do przodu, stając naprzeciwko dziewczyny. Końcem laski dotknął jej podbródka i podniósł go nieco, zmuszając Lornę, aby spojrzała na niego. Wyglądał tak jak zawsze – lata upływały, on zdawał się nie starzeć, a bezczelny uśmieszek na jego ustach dalej był jego znakiem firmowym. —  Pytasz się, dlaczego tutaj jesteś i dlaczego nie czeka na Ciebie czerwony dywan, królewska kolacja i wyjaśnienia? 
O nic się nie pytała, właściwie z trudem przełykała ślinę, nie mówiąc już o wydaniu z siebie jakiegokolwiek odgłosu, a jednak jej wzrok musiał wyrażać więcej niż milion słów. Wbijała w niego natarczywe, mordercze spojrzenie i mogła przypuszczać jedynie, że wygląda teraz jak dzikie stworzenie złapane w sidła. Stworzenie, które nie wie które emocje przeważają —  zdziwienie, strach czy wściekłość. Rozbawienie w jego głosie jedynie pogarszało sytuację.
—  Ujmę to tak, kochana: będziesz współpracowała to dostaniesz lepsze warunki. Teraz... nie wyglądasz na skorą do współpracy —  zauważył, cmokając pod nosem z niezadowoleniem i wskazując podbródkiem pokrwawione nadgarstki dziewczyny. —  Jestem jednak pewien, że dokonasz słusznego wyboru, nie chciałbym patrzeć jak marniejesz. Jak nikt inny czerpię radość z piękna, wiesz o tym przecież. Wiesz o tym, prawda Epidemio? 
Epidemia wiedziała jedynie, że znalazła się w najgorszym miejscu na świecie, a błysk w oku starego znajomego i cicha melodia, którą zaczął nucić, ruszając do drzwi, jedynie to potwierdziła.

_____________________________
*SPCA – Society for the Prevention of Cruelty for Animals. Animal Planet się kłania.
Przeredagowałam moją notkę z Wandą, bo żal byłoby mi stracić to, co napisałam, mam nadzieję że Helson nie będzie zły. Jest tu trochę o aktualnym evencie, a trochę o prywatnych kłopotach Lorny z... Panem X. Nie zdradzam kim on jest, ale zaręczam że dobrze go znacie. I kochacie. A jak nie kochacie to pokochacie.
Dziękuję Helsonowi i mojej połowicznej becie ;)

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.