26 maja 2014

Indian summer.

 (opowiadanie sponsorują nawiasy i 170 zadań z chemii)

Miasteczko Waverly w stanie Iowa miało wszystko to, co charakteryzowało niewielkie miejscowości na początku lat siedemdziesiątych: religijne społeczeństwo (pomijając nihilistycznych hipisów i przejezdnych harleyowców), kilka dorocznych festynów (zawsze pachnących domowymi ciastami), kino samochodowe i działające w weekendy zwykłe kino, dwa bary (powód największych podziałów w mieście), dwa przedszkola, szkołę podstawową vis-a-vis liceum (jedno i drugie pełne złotej młodzieży w niemal jednakowych sweterkach) i kilka czarnych owiec. Taką czarną owcą był na przykład syn rzeźnika, Harold Barton.
Mimo że mieszkał z ojcem i siostrą w ciasnej (nawet dla jednej osoby) klitce nad zakładem, który postawił jeszcze jego pradziadek, miał własny pokój. Pół pokoju, ściśle mówiąc. Od części siostry oddzielała go meblościanka z akwarium i koralikowe przepierzenie. Na tym niepełnym metrażu nie było niezagospodarowanego centymetra, głównie dlatego, że odrobinę przestrzeni między tapczanem a wysokim stolikiem służącym za biurko zajmowały bezładnie rozrzucone ubrania. Od nich tchnęło taką sobie wodą kolońską (podkradaną ojcu), benzyną i tanim alkoholem. Zresztą ten ostatni zapach dominował w mieszkaniu, choć Alice robiła wszystko, żeby pachniało płynem do płukania tkanin i świeżymi kwiatami. Ciężko, żeby pachniało kwiatami, gdy mieli jedynie kilka przywiędłych begonii w skrzynce na parapecie. Z drugiej strony lepszy alkohol niż woń krwi i mięcha z zakładu.
Edith Harlowe miała szczęście być córką pastora w czasie, gdy stało się to modne. W dodatku błyszczące jasne włosy i niemożliwa do opalenia cera ułatwiły jej znalezienie się w kręgach najpopularniejszych dziewczyn w szkole. Każdy nauczyciel lubi takie, jak ona: nie dość, że ładne i zgrabne, to obdarzone dobrą pamięcią i wdzięcznym, nienachalnym usposobieniem. Takie dziewczyny, te z wyprasowanymi białymi kołnierzykami są od małego uczone pomagania innym. A im z porządniejszego domu pochodzą, tym większe mają ambicje. Naturalną koleją rzeczy, Edith Harlowe trafiła na Harolda Bartona.
Zaczęło się od tego, że zgłosiła się do programu pomocy słabszym uczniom. Patrząc na sprawę z perspektywy czasu, pierwszym błędem było przyjmowanie na siebie największego wyzwania. Do pewnego momentu wierzyła jeszcze, że wszystkie ustępstwa to jedyny sposób, by przekonać go do współpracy. Potem w samotności próbowała śmiać się przez łzy, wspominając każdą propozycję, na którą przystała. Edith powszechnie uważano za rozsądną dziewczynę, sama też uważała się za rozsądną, a jednak nawet ojciec-pastor nie ochronił jej przed popełnieniem największego głupstwa w życiu.
Miała dwadzieścia lat, kiedy ścięła włosy. Nie mogła spojrzeć swojemu odbiciu w oczy, co fryzjer wziął za humory ciężarnej kobiety. Jasne kosmyki dobrze wyglądały nawet na jasnych płytkach. Może, gdyby zmatowiały, nie czułaby się tak paskudnie.
A miała zostać adwokatem...
Z marzeń, które miała raptem dwa lata temu, zostało niewiele. Pocieszała się, że los po prostu płata jej takiego figla, że potem będzie już dobrze. Przecież Harold też się starał! Rzucił szkołę, zaczął pracować u ojca w zakładzie zamiast młodego chłopaka, który nagle złożył wypowiedzenie. Pracował na swój etat i zwykle również na etat Geralda Bartona, podczas gdy ten leżał w mieszkaniu, nieświadom nawet aktualnej daty.
Teściowi też Edith chciała pomóc. Dopiero Alice któregoś wieczoru wyjaśniła jej bezcelowość starań. „To toczy go jak nowotwór” powiedziała, nie mając pojęcia, ile jest prawdy w tych słowach. Alice miała rudawe włosy Bartonów i ten sam smutny uśmiech, co Harold. Kiedy Edith zapytała ją o matkę, odwróciła wzrok i tylko wymamrotała coś pod nosem.
„Kobiety nie mogą być szczęśliwe, nosząc to nazwisko. Nie tutaj.”
Zrozumiała to dopiero następnego lata, gdy umarł Gerald Barton, popiwszy z kolegami spirytusu metylowego. Waverly w stanie Iowa zgodnie odetchnęło z ulgą, siląc się na łzy po trzech czarnych owcach.
Alice wyjechała do Des Moines, czując się wreszcie wolna. Harold po niespełna tygodniu na nowo otworzył zakład rzeźniczy, a Edith zaczęła kurs nauczycielski w szkole podstawowej. Pastor Harlowe z zięciem długo dyskutowali wieczorami aż któregoś sierpniowego wieczora zaprowadzili panią Barton do nowego domu z przygotowanym już dziecięcym pokojem.
Słońce nadawało wszystkim pomieszczeniom wesoły wygląd, ale Edith mogła patrzeć tylko na przekrwione oczy męża i zastanawiać się, czy to wszystko jest warte tego wysiłku. Powinny boleć ją opuchnięte nogi, ale nie czuła już nic.
Harold Barton chodził w niedziele do kościoła, nosił marynarkę i koszulę, ale wciąż wyglądał jak rzeźnik. Zdradzały go spracowane ręce i coś w sposobie poruszania, przez co z dnia na dzień stawał się coraz bardziej podobny do ojca.
Alice przysłała kartkę na Boże Narodzenie, pisząc, że spodziewa się dziecka, więc Charlie będzie miał towarzystwo do zabawy. Edith czuła się najgorszą matką świata.
Mały Barney (choć rzeczywiście na pierwsze miał Charles) cały czas tylko płakał, nie dając jej ani chwili spokoju, a ona nie wiedziała, jak zmusić go do zaśnięcia. Zasypiał dopiero, gdy zmęczył się płaczem. Zimą zaczął kaszleć i tym razem ona nie mogła zasnąć, bojąc się, że w nocy przekręci się na brzuszek i umrze z braku tchu. Automatycznie poprawiała mu kocyk i kołysała, by wreszcie się zamknął, ale wciąż nic nie czuła.
Nie czuła i nie widziała. Nauczyła się nie widzieć, że mąż wraca z pracy coraz później. Nauczyła się nie słyszeć jak bełkocze, gdy próbuje pocałować ją w policzek.
Miała już tylko jedno marzenie: być szczęśliwa.
Alice przyjechała z mężem – prawnikiem (coś boleśnie zakuło Edith) i czteroletnią Grace – aniołkiem o kasztanowych lokach. Aniołkiem, któremu Barney próbował włożyć drewniany klocek w oko, a wtedy aniołek wziął i się odwinął. Barney wybuchł płaczem, który Alice kazała zignorować. Wkrótce płacz ucichł i dzieci bawiły się następne dwa dni przykładnie jak w elementarzu.
Kiedy Edith znów zaszła w ciążę (widać jednak nie każda komórka jego ciała była pijana w sztok), uderzył ją po raz pierwszy. Nie chciał kolejnego bachora, ryczącego po nocach. Za to dostała w twarz. Krzyknęła, Barney zaczął płakać, a Harold wstał i (czy on nie ma serca?) uderzył również dziecko. Chłopiec zamilkł, nie rozumiejąc, co właśnie się stało.
Szybko jednak miał się przekonać, jak ciężka potrafi być ojcowska ręka.
Przyszła najpiękniejsza wiosna dwudziestolecia. Drzewa wypuściły już zielone pąki, a na rabatkach nieśmiało kwitły pierwsze kwiaty, kiedy Edith stanęła na własnym podwórku, zastanawiając się, czy naprawdę musi tam wracać. Mogła przecież odwrócić się i powiedzieć ojcu, żeby zabrał ją gdzieś daleko. Już miała otworzyć usta, kiedy zaważyła w oknie twarzyczkę starszego syna.
– Mamo, co to jest? – zapytał Barney, wskazując palcem na zawiniątko, które trzymała w ramionach (jakby chciała ochronić je przed całym światem).
– To twój braciszek, słonko – (cóż za sztuczna czułość) – przywiózł ci prezent.
Wyjęła z bagażnika duże, ładnie zapakowane pudełko. Chłopiec natychmiast zdarł ozdobny papier.
– Ciuchcia! – zawołał radośnie i nic więcej go nie interesowało.
Clint nie był podobny do Harloda w takim stopniu, jak Barney. Wiedziała to od razu, nie musiała nawet czekać aż chłopcu urosną pierwsze jaśniutkie włosy (Bogu dzięki, że nie rude). Nocami nie darł się, ale czasami cicho kwilił. Aż sama wstawała, sprawdzać, czy wszystko w porządku. W końcu zaczęła sypiać obok dziecięcego łóżeczka.
Kiedy przyjechała Alice, Grace i Barney koniecznie chcieli użyć do zabawy Clinta, najchętniej jako pojmanego przez Indian kowboja. Udało im się dopiero rok później i byli niezmiernie zadowoleni z faktu, że jeniec nie ma nic przeciwko siedzeniu przy słupie z luźną liną zarzuconą przez głowę. Indianie polowali na bizony, jeniec w skupieniu mamlał gumowego gryzaka, a Edith po raz pierwszy od dawna czuła spokój.
Dwa lata później odwiedzili Des Moines na Wielkanoc. Tym razem Clint nie dał się tak łatwo pojmać i Barney z Grace biegali za nim tak długo aż stracili zapał. Później Edith znalazła go, jak wciśnięty w kąt obok pralki przepoławia kolejne czekoladowe jajko, żeby znaleźć te pistacjowe.
W Waverly było analogiczne miejsce – kąt obok pralki w ciasnym, okropnie dusznym pomieszczeniu pozbawionym okien. Dziwna kryjówka dla chłopca. Kiedy robiła pranie, czasami znajdowała tam zabawki. Wiedziała, że za szafką z ręcznikami jest ukryty blok rysunkowy i pudełko flamastrów. Dokładnie tych, które podobno zgubił. Edith nigdy nie obejrzała tych rysunków.
Kiedy zrozumiała, dlaczego Clint wybrał właśnie to miejsce, zaczęła częściej go przytulać. Rytmiczna praca pralki przypominała bicie wielkiego serca. W dodatku zagłuszała krzyki na górze. A te zdarzały się coraz częściej, teraz również kobiece, bo Edith obiecała sobie, że będzie dzielna.
Z marzeń, które miała, nie zostało nic. Teraz chciała jedynie, żeby Clint miał normalne dzieciństwo, po szkole wyjechał gdzieś na studia i wracał tylko na święta. Żeby chociaż on był szczęśliwy (dla niego była nadzieja, nie miał tego smutnego uśmiechu).
Stłukł wazon. Pociągnął za rąbek obrusa i stłukł wazon. Chlast! Nawet nie krzyknął.
Jeden z drugim wrócili z podbitym okiem. Ojciec nauczył ich, że w rodzinie nie ma przemocy. Świst pasa i głuche westchnięcie najpierw jednego, potem drugiego chłopca. Serce Edith prawie pękło na dwoje.
Niezależnie od tego, jak błagała, on nie zamierzał zrezygnować. Znał tylko tę metodę i uważał, że jest najlepsza. Chłopcy nauczyli się wchodzić do domu na palcach i stawać się niewidzialni, kiedy wracał ojciec. Edith sama miała ochotę schować się za pralką.
Bywało, że Harold pojawiał się dopiero nad ranem i ta noc do takich należała. Edith siedziała skulona na kanapie, skacząc po wszystkich siedmiu kanałach, choć na każdym śnieżyło dokładnie tak samo. Wtedy przyszedł Clint. Miał osiem lat (co mu powie, kiedy wreszcie zapyta o to, gdzie są jego prezenty urodzinowe?) i z reguły zachowywał się jak normalne dziecko, o czym świadczyły pozdzierane kolana i kolekcja spinnerów przy łóżku. Tym razem miał poważny wyraz twarzy i spojrzenie kogoś starszego o piętnaście lat. Przytulił ją nieco niezgrabnie, a potem zasnęli na tej kanapie, w tych ubraniach, przed tym telewizorem.
Duszne i upalne lato przeciągnęło się aż do września.
Chłopcy właśnie wrócili z podwórka i pomagali naszykować stół do obiadu. Harold przeglądał pocztę.
– Dlaczego wzywają nas do zapłaty? – zapytał, ledwo otwierając usta.
– Bo mamy nieopłacone rachunki, wszystko jest tam napisane – odpowiedziała obojętnym tonem, jakim zwykle z nim rozmawiała.
– Dlaczego nie zapłaciłaś?
– Bo nie mam na to pieniędzy.
– Znajdź sobie lepszą pracę. Albo wyślij dzieciaki do roboty. Charles jest już całkiem duży...
– Ma dwanaście lat, prawo zabrania mu pracować.
– Też mi! Ja w jego wieku pomagałem ojcu oprawiać świnie, mógłby zacząć się uczyć.
Edith umiała zachować spokój. Nigdy nie dopuszczała do głosu emocji, kiedy rozmawiała z mężem. Tym razem z równowagi wytrąciła ją cisza. Nagle w kuchni wszystko zamilkło, nawet dzieci przestały dzwonić zastawą. Zdekoncentrowała się tylko na chwilę, ale to wystarczyło, by oparzyła się gorącym garnkiem. Krzyknęła.
– Nie będziesz się na mnie drzeć! - warknął Harold i złapał ją za oparzoną rękę. Edith pisnęła.
Usiadł na swoim miejscu, pociągnął z butelki. Nie zdążył jej odstawić. Wydarzenia potoczyły się przerażająco szybko.
– Nie – szepnął Barney i wyciągnął rękę w stronę brata, ale o ułamek sekundy rozminął się z jego ramieniem.
Clint wszedł na stół i kopnął ojca w klatkę piersiową. Ośmiolatek. Jedno silne szarpnięcie Harolda i chłopiec leżał na podłodze. Krzesło szurnęło złowrogo, ale on już się podnosił.
– Clint! – zawołał Barney cienkim głosem,
Edith instynktownie stanęła między mężem a synem. Spojrzeniem kazała Barneyowi zabrać brata i uciekać. Zrozumiał.
Pozwoliła, by spadły na nią ciosy. Przywykła już do roli ofiary. Żałowała tylko sukienki.
– To było głupie, Clint – powiedział poważnie Barney.
Usłyszała tę rozmowę przypadkiem, gdy przechodziła obok pokoju, w którym kiedyś stało dziecięce łóżeczko i leżał materac.
– Rozmawialiśmy przecież o tym, to niczego nie rozwiąże. Musisz umieć się bić.
Zamarła. (Nie, nie może być aż tak podobny do ojca!)
– Uderz mnie – mówił dalej tym spokojnym tonem starszy z chłopców. – No dalej, uderz mnie najmocniej jak potrafisz.
Cisza. Długa, nieznośna cisza. I wreszcie ledwo słyszalny głos.
– Nie mogę... Nie mogę cię uderzyć, Barney.
Edith ona palcach poszła dalej. Mimo kilku kwitnących siniaków, czuła się dobrze.
Doprała sukienkę, podratowała włosy pianką i zapięła na szyi srebrny medalik. Harold przepuścił ją w drzwiach. Jeszcze tylko raz obejrzała się na chłopców i pilnującą ich sąsiadkę. Rocznica. Nie do wiary, że wreszcie o niej pamiętał i zarezerwował stolik w restauracji. Istniała szansa, że naje się czegoś innego niż wstydu, bo od kilku dni Harold chował codziennie pieniądze w szafie między swetrami.

Pisk opon. Odgłos uderzenia. Pękające szyby. Gałęzie wdzierające się do środka. Wreszcie syreny. Edith w końcu traci przytomność i nie czuje już bólu promieniującego od pasa w dół. Zdążyła jeszcze na wpół przytomnie podać adres zamieszkania. 
Sprawdźcie, czy u chłopców wszystko w porządku - chciała dodać, ale nie wystarczyło jej czasu.  

PRZYPISY (przyznajcie, czekaliście na to) 
RAZ: Indian summer oczywiście można przełożyć na język polski, ale pojawi się pytanie "po co?", bo nazwa "indiańskie lato" i tak nic nikomu nie mówi, a "złota jesień" przyprawiłaby mnie o wyrzuty sumienia. Indian summer to jest przeciągający się okres wysokich temperatur, takich powyżej dwudziestu jeden stopni. Przy czym "przeciągający się" znaczy "trwający od połowy sierpnia do połowy września". 
DWA: Tak, opowiadanie jest w znacznej części zmyślone, ale przysięgam na hulkowe trampki, że szkielet wyrwałam z komiksów. Zmyśliłam w zasadzie tylko Alice i rodzinę Edith, bo nie lubię, gdy bohaterowie są sami we wszechświecie. 
TRZY: Już niezwiązana z opowiadaniem odpowiedź na pytanie "gdzie, u licha, jest Hawky?": Sezon Burz, bo jak już odejdą maturzyści, nauczyciele ostrzą kosy na młodsze roczniki, które, jak się nagle okazuje, wcale nie mają ocen. A skończyłam w takiej szkole, że jak w żartach powiem "Nie mam zrobionej łaciny, bo mi nocy nie starczyło", to większość słuchaczy pokiwa głowami w pełnym zrozumienia geście. 

6 komentarzy:

  1. [ Po pierwsze jestem zdumiona, że nie spotkało mnie osiemnaście stron w Wordzie. To chyba Twój rekord, najkrótsza notka tutaj na blogu, co? Mnie się chyba takie krótsze opowiadania lepiej czyta, ogromna ściana tekstu trochę mnie zniechęca.
    Zaczęłaś świetnie, miałam nawet pochwalić za doszlifowanie paru rzeczy, bo naprawdę byłam pozytywnie zaskoczona, potem jednak była lekka tendencja spadkowa. Trochę dla mnie za sucho i za mało płynnych przejść pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami, w gruncie rzeczy jednak widać poprawę, o.
    #zabawawkrytyka
    O, i jestem pierwsza. Chyba po raz pierwszy. Ale jak to śpiewano w programie Jerzego Kryszaka: najważniejszy w życiu jest twój pierwszy raz. ]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [Jak każdy młody autor, bezgranicznie zakochany we własnych tworach (aczkolwiek tylko w tych chwilach, gdy nie jest nimi bezgranicznie załamany), dumą stwierdzam, że Krytyka się myli. Opowiadania z Jess są dość krótkie, mniej więcej tyle stron właśnie. Chociaż masz rację, to jest małoformatowa wersja.
      Jak już rozmawiamy w całkiem fachowych słowach o warsztacie tego, co się tam na górze wydarzyło: osobiście uważam początek za rozwleczony, dlatego za Chiny Ludowe nie mogę spojrzeć na to po Twojemu.
      Z przejściami, przyznam, miałam problem, bo akcja obejmuje kilkanaście lat i chciałam to "zlepić" inaczej niż wszechmocnymi trzema gwiazdkami. Chyba jednak wrócę do wersji, gdzie akcja rozgrywa się w krótszym przedziale czasowym.

      Bądź pierwsza cały czas, proszę! Za takie komentarze oddam nawet kartki na jedzenie w internacie (nie, żeby był to wdowi grosz)]

      Usuń
  2. [Szlag. No dobra. Zawsze chciałam to zrobić i tu musi być taka okazja, nie ma bata. No więc: okropne, nudne, banalne i przewidywalne. Nie wiem, co tu jest nie tak, chyba wszystko. Tragedia w ogóle.

    A teraz na poważnie. Oczywiście to u góry jest żart i spełnienie obietnicy, która przecież nie mogłaby się ziścić, bo to chyba niewykonalne. Tęsknota za twoim pisaniem została odkupiona. Co lepsze - możesz być dumna. Po raz pierwszy mnie wzruszyłaś, a to nie jest łatwe. Opowiadanie przypomniało mi parę dobrych książek, które wpadły mi na przestrzeni lat w ręce. Naprawdę dobrych. Nic więcej nie dodam, bo nie ma potrzeby. No, może jedno - ej, ludzie, którzy zerkają na komentarze - czytać. I to już.]

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. [You're welcome. To przyjemne: wiedzieć, że przyczyniłam się do spełnienia czyjegoś marzenia. Generalnie popieram spełnianie marzeń.

      Wzruszyć? Whoa! To opowiadanie, przysięgam na hulkowe trampki, nie było pisane w charakterze smyczka na uczucia (jeśli uczucia rzeczywiście mają struny do szarpania). Z każdym kolejnym komentarzem dowiaduję się o własnym tekście czegoś nowego. Z każdym kolejnym komentarzem przypominam sobie, czego naprawdę mi brakowało przez te miesiące niebycia bloga.]

      Usuń
    2. Natasha, tak bardzo nieśmiesznie.

      Usuń
    3. No przykro mi bardzo, nie wszyscy muszą tarzać się po ziemi trzymając za brzuch :)

      Usuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.