3 maja 2013

Cat scratch fever. (2)


Współczesne szwedzkie przysłowie mówi,
żeby trzymać koreczki śledziowe za ogon

– Jak właściwie wygląda ofiara sterydów anabolicznych? – zapytał Clint jakiś czas później, kiedy szli coraz węższymi i ciemniejszymi uliczkami. 
– Mniej więcej tak, jak Stark opisuje Steve'a – odparła pośpiesznie Jessica i gestem nakazała milczenie. 
Prawie pół minuty stała, nasłuchują. Potem na jej twarzy odmalowała się wściekłość. Wyprostowała się tak bardzo, że wydawała się wyższa o parę centymetrów i bojowym krokiem wmaszerowała zza winkiel. Clint instynktownie przyśpieszył kroku, żeby za nią nadążyć. 
– Ja nic nie z-zrobiłem, p-proszę pp-pana – wyjąkał przestraszony głos, który mógł należeć do bardzo wystraszonego dorosłego mężczyzny albo nastolatka. Przy czym to drugie wydawało się naturalniejsze, bo w wypowiedzi zabrzmiał pełny rejestr dźwięków. 
Potężny czarnoskóry mężczyzna w rozpoznawalnej jak diabli bluzie w kolorze mocno sprawnego kanarka, jedną ręką przytrzymywał niższego od siebie osobnika w nieokreślonym wieku. Długie, sklejone w strąki włosy i wychudła twarz w połączeniu z workowatymi ubraniami nadawały wyglądu przerośniętego dzieciaka o pająkowatych kończynach. Przerażonego dzieciaka, którego prawie pół metra nad ziemią trzyma wielka dłoń Luke'a Cage'a. 
Zaś z tyłu, jakby cień, stał drugi mężczyzna. Zasłaniał twarz maską. Mało kto wiedział, kim jest Danny Rand, ale za to każdy znał Iron Fista. Głównie dlatego, że Cage niemal nigdzie nie pojawiał się bez przybranego brata. 
– Mam tobą potrząsnąć i sprawdzić, ile jeszcze prochów wyleci? – zapytał Cage przez zaciśnięte zęby, ale tak, że doskonale dało się go zrozumieć. 
Jeszcze bardziej zrozumiały okazał się krzyk Jessiki sekundę potem. 
– Kretynie! 
Chudy człowiek w workowatych ubraniach właśnie przeżywał najdziwniejsze chwile swojego życia. Najpierw patrzył w oczy samemu Cage'owi, teraz pojawiła się kobieta, dość drobna przy Cage'u (ale przy nim każdy wyglądał na drobnego), która najpierw zmusiła go, by na nią spojrzał, a potem uderzyła w mostek. Cage skrzywił się i wypuścił chudego człowieka w workowatych ubraniach. Zabolało go! Tego Cage'a, który ma praktycznie niezniszczalną, odporną na ciosy skórę. Chudy człowiek w workowatych ubraniach zapragnął znaleźć się jak najdalej od tej kobiety, która nie pierwszy rzut oka wyglądała jak narkomanka. Umiał takie rozpoznać, sporo podobnych przychodziło do niego każdego dnia. 
– Jess, Cage jeszcze nikogo nie uszkodził – zaprotestował mężczyzna w masce, którego chudy człowiek w workowatych ubraniach (według niektórych miał na imię Mike), dopiero teraz zauważył. Cholera, gość miał w sobie coś z ducha. – Od kwadransa. 
Mike poczuł się naprawdę bardzo, bardzo maleńki. Luke Cage był rozpoznawalny wszędzie i wszędzie wzbudzał strach. Każdy wiedział, że nigdzie nie ruszał się bez Iron Fista. Ktoś musiał pilnować, żeby Cage zmieścił się w miesięcznym limicie ofiar. Gdzieniegdzie wspominało się również o Jessice Jones, która trzy, cztery lata temu również asystowała Cage'owi. Albo to on asystował jej. Mike nie robił jeszcze wtedy w interesie, ale od starych wyjadaczy słyszał, że była jeszcze gorsza niż pozostali dwaj razem wzięci. Nie zostawiała w człowieku kropli krwi. 
– Ale straszy mi rozmówcę – mruknęła Jones. 
Co dziwne, Cage posłusznie cofnął się krok do tyłu. Jessica zignorowała ten gest i kazała Mike'owi (zwracając się do niego per „ty”) iść metr przed sobą. Zaprowadziła go poza zasięg słuchu pozostałych. 
Clint z rękoma w kieszeniach oparł się o ścianę naprzeciwko Danny'ego. Iron Fist obserwował jakby przygaszonego Cage'a. 
– Myślisz, że to się kiedyś skończy? – zagadnął Hawkeye. 
– Mam nadzieję, że już niedługo. Lubiłem poprzedni stan rzeczy. A tak dziś znów jemy chińszczyznę, która tylko udaje, że jest chińszczyzną. I słuchamy audycji „Danny, czy ja jestem złym człowiekiem”. 
– Dasz radę – Clint włożył całe staranie w to, żeby słowa miały w sobie możliwie dużo otuchy. – Dłużej niż miesiąc to już nie potrwa. Zresztą ty chyba korzystasz na każdej opcji – zauważył po dwóch sekundach. 
– Nawet jak do niej pójdę, to potem dwa dni Luke mnie napastuje pytaniami o Danielle. Trzymam cię za słowo z tym miesiącem. Zwłaszcza, że to już trzeci, którego jesteś pewien. 
Clint wzruszył ramionami. Nie miał gotowej odpowiedzi, ale wyratowała go Jessica. Była już bez chudego mężczyzny w workowatych ubraniach. Jego zobaczyli dopiero minutę później. Szedł przy ścianie z takim wyrazem twarzy, jakby przed chwilą zobaczył ducha. 
– Mam adres, idziemy – rzuciła kobieta, odwijając rękaw kurtki. 
– Przecież on nadal będzie handlował – zauważył Cage. 
Jessica zatrzymała się i obrzuciła byłego narzeczonego obojętnym spojrzeniem. 
– Ja chciałam tylko adres. 
Hawkeye uścisnął na pożegnanie dłoń Randa i ruszył za Jessicą. Usłyszał jeszcze, jak Cage strzyka palcami u zaciśniętej pięści (odgłos przypominał pękanie folii bąbelkowej). W innej sytuacji wróciłby się i zaproponował Luke'owi znalezienie innego hobby, ale nie chciał testować wytrzymałości nerwów Jess. 

Willoughby Avenue na mapie drogowej wyglądała jak przecięta aleja spełniająca wszystkie Brooklyńskie wymagania. Zaczynała się w żadnym konkretnym miejscu, gdzieś koło parku, biegła pod kątem ostrym i kończyła przy mało znaczącym skrzyżowaniu. Jedyne, co mogło w niej zainteresować (a to i tak tylko w kontekście aktualnych poszukiwań Clinta i Jess), to fakt, że wystarczyło odbić w prawo, w Clinton Avenue, by trafić do siedziby brooklyńskiej diecezji rzymskokatolickiej. Drugiej zbieżności nazw Jessica nie zauważyła (o ile zorientowała się w pełnym brzmieniu imienia Bartona). Skręcili w Waverly Avenue i niemal od razu zakręcili na małe osiedle kamienic. Budynki były znacznie niższe niż ten, w którym mieszkał Hawkeye. I w znacznie gorszym stanie. 
Po latach mieszkania w Nowym Jorku Clint myślał, że zna to miasto. Wiedział, że w sierpniowe poranki można oprócz zapachu stojących na ulicach śmieci poczuć odrobinę świeżego powietrza. Wiedział, które ulice w grudniu zamieniają się w lasy sztucznych świerków. Ale nigdy nie przypuszczał, że wiosną znajdzie na Brooklynie kawałek Katalonii. 
Z niedbale pobielonych kamienic sypał się tynk, odsłaniając surowy, szary kamień. Z kamienia wyzierały niezgrabne balkony o starych, uczernionych balustradach robionych w toporny, lecz trwały sposób. Na tych balkonach mieściła się tylko jedna osoba i suszarka do prania. Ponieważ jednak pranie zajmowało więcej miejsca niż jedną suszarkę, między kamieniczkami rozwieszono sznury. Na większości z nich schły ubrania. Co prawda nie zgrzebne portki i proste koszule, ale wrażenie i tak pozostawało. Zwłaszcza, że powietrze tutaj mocno pachniało płynem do zmiękczania tkanin. Wreszcie – słońce. Było jeszcze przed południem, nawet jeszcze nie dziesiąta, więc wisiało nisko, jakby zaglądało między te kamienice, żeby przysłużyć się tutejszym paniom domu i wysuszyć im pranie. 
Przyjemne wrażenie psuła myśl, że jedno z okien w tych kamienicach to okno sypialni prostytutki. Na pewno któreś z tych z zaciągniętymi zasłonami. 
– Jesteś pewien? – zapytała Jess, trzymając głowę zadartą do góry. Osłaniała przedramieniem oczy i obserwowała gołębie tłumnie gromadzące się na dachach. 
Skinął głową. To nie czar tego miejsca odebrał mu głos. Po prostu nigdy nie znał prawidłowej odpowiedzi na to pytanie zadane przez Jessicę Jones. Zwykle mówił ludziom to, co chcieli usłyszeć: że jest pewien w stu procentach. Jess, tak mu się przynajmniej wydawało, chciała tego, co naprawdę myślał. Co z kolei mąciło Clintowi w głowie do tego stopnia, że nie wiedział, co myśleć. 
– Nieźle. Był już pies, cudze dzieci, teraz prostytutka... Jeszcze trochę, a poważnie weźmiesz się za ratowanie siebie. 
– Co? – zapytał, zbity z pantałyku. – Ja nie... 
– Masz to wypisane w oczach – ucięła. – Chcesz jej pomóc. 
Otwarcie drzwi do jednej z tych kamienic powinno wymagać wklepania kodu na klawiaturze domofonu. Tutaj nawet nie zamontowano domofonu. Próbowano, o czym świadczyło wgłębienie po prawo od drzwi. Najwidoczniej w połowie zabrakło funduszy, chęci albo skończyła się czyjaś kampania wyborcza. Zaś tradycją brooklyńskich kamienic były wadliwe zamki. Zbyt często dłubano w nich wsuwkami, a drzwi zbyt często otwierano łomem, żeby działały, jak należy. Dlatego wystarczyło po prostu pociągnąć za klamkę. 
Numer trzydzieści siedem, drugie piętro. Drzwi niczym nieróżniące się od innych. Dzwonek na tyle blisko włącznika światła, by w ciemnościach na pewno nacisnąć ten niewłaściwy. Chociaż było jasno, Clint po prostu zapukał. W środku rozległy się głośne kroki, które mogły być tylko stukaniem szpilek po parkiecie.  Ucichły, gdy właścicielka weszła na dywan. Szczeknął zamek, zgrzytnęła zasuwka, drzwi uchyliły się. Jedno zielone oko łypnęło na przybyszy. Potem ręka o smukłych palcach zdjęła dwa łańcuszki u góry, jeden u dołu i zaprosiła gości do środka. 
Kobieta na pewno nie była Cherry, co Jessica stwierdziła natychmiast. Według relacji Clinta, interesująca ich prostytutka miała rude włosy. Ta była blondynką, bez śladów niedawnego farbowania. Wyraźne zaskoczył ją widok innej kobiety. 
– Nie będzie żadnej awantury, tylko obserwuję – obiecała Jess z pokojowym uśmiechem na ustach. Bawiła się całkiem nieźle. 
– Szukam Cherry – powiedział Clint. – Mieszka tutaj? 
Blondynka przełknęła ślinę i spojrzała na mężczyznę, jego towarzyszkę, potem znów na mężczyznę. Nerwowo przebierała palcami. 
– Zaraz zawołam – wydusiła i odwróciła się na pięcie. 
Chociaż wąski korytarz skręcał po dwóch metrach, stukot obcasów jednoznacznie dowodził, że kobieta robi wręcz groteskowo małe kroczki. Za to bardzo szybkie. Zaskrzypiały zawiasy, po chwili ciszy rozległ się pomruk aprobaty. Głos był wyraźnie męski. 
Kobieta pojawiła się znów w przedpokoju, tym razem, by zaprowadzić gości do salonu. Klaustrofobiczne pomieszczenie zostało obdarte z należnych mu metrów kwadratowych przy remoncie, który zwiększył liczbę sypialni. Niestety kosztem przestrzeni. Także, gdy do salonu weszły jeszcze trzy osoby, zrobił się tłok. W środku czekała już rudowłosa kobieta, ze wzrokiem wbitym w podłogę stojąca za masywnym fotelem, na którym siedział młody mężczyzna z fryzurą „odrastające zero”. Drugi, starszy o jakieś dwadzieścia lat Afroamerykanin stał między ścianą a fotelem, dokładnie wypełniając sobą tę przestrzeń. 
– Barton. – Siedzący na fotelu Virgil oblizał dolną wargę, jakby przed chwilą spadła tam kropla stuletniego wina. Clint poczuł, że cholernie nienawidzi tego dzieciaka. – Kto by się spodziewał, że przyjdziesz do mnie na kolanach... Podobno jesteś superbohaterem. 
– Może – wycedził powoli Hawkeye. Virgil chciał zagrać na jego emocjach. Jak każdy dzieciak, który był ostatni wybierany do składu. Szkopuł w tym, że trafił na wyszkolonego agenta, który tylko udawał, że się daje. W tym widział jedyny sposób, żeby coś ugrać. 
– To którym jesteś? Iron Fistem? Niewidzialną Kobietą? 
– Co ty, Thora nie poznajesz? – wtrąciła się Jessica. Oparła się o ścianę i zaplotła ręce. 
Virgil skrzywił się, jakby oberwał wymierzony policzek. Afroamerykanin zareagował natychmiast i zrobił krok w stronę kobiety. Clint powoli pokręcił głową. Niby dyskretnie, a jednak tak, by Virgil zauważył na pewno i dał znak swojemu gorylowi, żeby odpuścił. Afroamerykanin wrócił na swoje miejsce. 
– Może ja nie jestem Thorem, ale ona jest oczkiem w głowie paru potężnych gości. A ty nie wiesz, czy wczoraj Daredevil nie stał nad twoim łóżkiem. 
Obejrzał się na Jessicę, która najpierw złapała kontakt wzrokowy z Virgilem, a potem skinęła głową w stronę Clinta. Ten gest oraz wyraz jej oczu mówiły „On dobrze mówi, jego słuchajcie”. 
– Czego chcesz, Barton? – zapytał Virgil, odrywając wzrok od kobiety. – Mogę mówić ci „sąsiedzie”? 
– Uwolnić od ciebie jedną duszyczkę. Daj mi Cherry, to nie jest jej miejsce. 
Na dźwięk tych słów ruda jawnogrzesznica podniosła głowę i odważyła się spojrzeć na Clinta. Miała duże, orzechowe oczy, które teraz błyszczały, jednak na krótko, bo zaraz zaszły łzami. 
– Dobrze, sąsiedzie – stwierdził po chwili zastanowienia Virgil. – Przynieś mi trzydzieści tysięcy, a będzie twoja. To nie wynagrodzi strat, ale dla Iron Fista zrobię promocję. 
➠➠➠➠
– Trzydzieści tysięcy – powiedział Clint i były to jego pierwsze słowa od wyjścia z mieszkania Cherry. Właśnie mijali brooklyńską diecezję. – Skąd ja wezmę trzydzieści tysięcy? 
– Sprzedaj zegarek? – podsunęła Jess, ale głosem bezbarwnym. Musiała się nad czymś głęboko namyślać. 
– Mówię poważnie. Nie zostawię tej dziewczyny w łapskach Virgila. 
– To sprzedaj zegarek Hawkeye'a. Albo Iron Fista... Dobra, wiem, skąd można wziąć dwadzieścia tysięcy – przyznała po chwili przerwy, choć wyraźnie wiele kosztowało ją to wyznanie. –  Masz czas do wtorku, pieniądze byłby najpóźniej jutro. A on się nie spodziewa, że przyniesiesz choćby stówę. Może da ci więcej czasu. Wtedy na pewno wykombinujemy jeszcze dziesięć tysięcy. 
– Jess, te pieniądze nie leżą na ulicy. A kradzież nie jest w moim stylu – ostrzegł. Przegapił zjazd, o czym zorientował się, gdy było już za późno. Najwyżej nadłożą drogi. 
– Uspokój sumienie, to będzie legalny zarobek. Jest... pewne zlecenie, którego nie chciałam się podejmować. Dwadzieścia tysięcy to sama zaliczka, więc zważywszy na okoliczności... 
– Zrobisz to dla mnie? – zapytał i miał ochotę się roześmiać. Był pewien, że zaraz Jessica zostawi go samego z tym problemem, wykręcając się wewnętrznym kodeksem. To było w stylu amerykańskich superbohaterów, wiedział aż za dobrze. 
– Z tobą – sprostowała poważnie. – Pożyczę ci moją część zaliczki, z nią będziesz mi winien dziesięć tysięcy dwadzieścia trzy dolary i pięćdziesiąt centów. Ale już daruję ci te centy, kupisz sobie paczkę dropsów w prezencie ode mnie. 
– Jess, dlaczego? 
– Bo jestem diabelnie ciekawa dalszego ciągu tej historii, Clint. 
– Ładnie z twojej strony – odważył się dodać jakiś czas później, gdy parkował przed swoim blokiem. 
– Jestem z Queens. 
Hawkeye nie wiedział, co to znaczy. Nigdy nie miał dziewczyny z Queens. 
..........................................................................
Tytuł nadal nie ma nic wspólnego z treścią. Podtytuł też, ale jest jeszcze dłuższy niż poprzedni. Tym razem jest to ewidentny koniec tego opowiadania, historia jedzie dalej i też się kiedyś pojawi. 
PS: Posłuchajcie tytułowej piosenki! 

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.