Lojalnie ostrzegam - chaotycznie jest. I parę przekleństw też się znajdzie. Bo czas poznać prawdziwą Kate.
Notatka powstawała przy dźwiękach:
► Chris Cornell - You know my name
► Three days grace - Never too late
► Soundgarden - Live to Rise
"Dopiero późną nocą, przy szczelnie zasłoniętych oknach,
gryziemy z bólu ręce(...)"
S p a c e r p o k r a w ę ż n i k u
Systemu nie da się przechytrzyć. Ilekroć tylko
wydaje nam się, że oto właśnie zdołaliśmy wyprzedzić go o jeden krok, on
pojawia się tuż przed nami, śmiejąc się do rozpuku wprost w nasze przerażone
twarze. To świat, w którym pewna jest tylko śmierć i wyższość tych, którzy nie
boją się podejmowanego ryzyka. Marionetki na sznureczkach, tańczące w takt
muzyki wygrywanej przez przechodniów w papierowych maskach. Nie jesteśmy niczym
więcej. Nigdy nie byliśmy.
Było kilka takich
rzeczy, których z obowiązku żałowałam.
Czasem w środku nocy
budzę się zalana zimnym potem, ze świadomością, że nie jestem lepsza od tysięcy
ludzi, którzy codziennie zalewają ten świat gównem. Dlaczego miałaby być? Gra w ludzkim
teatrze, podporządkowując się regułom, których nienawidzi; to wystarczająca
zbrodnia. Pamiętała doskonale, co odpowiedział jej, gdy pierwszy raz wygłosiła
to zdanie. Pamiętała każde jego słowo posłane w jej kierunku. To jej niema
cześć, milcząca wdzięczność. Wyraz największego szacunku. Tylko tyle była mu
jeszcze winna.
Mawiają, że gdy zdasz sobie sprawę z przytłaczającej
mocy niezmiennego biegu wydarzeń, najpierw pojawia się odrętwienie. Ból tak
silny, że ciężko oddychać. Paraliżująca niemoc rozdziera cię od środka na
miliardy drobnych kawałków, a ty nie możesz poczynić nawet najdrobniejszego
kroku, by położyć kres tym wewnętrznym mękom. A później w twojej głowie rodzi
się żałośnie proste pytanie, na które nikt nie zamierza udzielić ci
jakiejkolwiek odpowiedzi. Pytanie: dlaczego?
Świat nie jest bajką, kochanie, nigdy nią nie był.
Nowy
Jork uchodzi za ucieleśnienie miasta idealnego. Kuszącego swą rozwiązłością i
słodką marą pieprzonego, amerykańskiego snu. Prawda skrywana za kurtyną
niewiedzy jest jednak inna. To miasto kontrastów; sprzeczności i odmienności.
Miejsce posiadające dwa, tak różne od siebie oblicza, z których ignorowanie
jednego opanowano tu niemal do perfekcji.
Nie sposób usłyszeć krzyk codzienności, jeśli słuchać się nie potrafi.
Nie sposób ujrzeć twarz prawdziwej rzeczywistości, jeśli zobaczyć się nie chce.
Nie sposób usłyszeć krzyk codzienności, jeśli słuchać się nie potrafi.
Nie sposób ujrzeć twarz prawdziwej rzeczywistości, jeśli zobaczyć się nie chce.
A wystarczy tak niewiele. Kilka kroków wiodących poza granice elitarnych ulic, by przed oczyma stanął nam inny świat. Dzielnica Zielonych Antresoli położona w samym sercu Queens była jednym z takich miejsc. Mieszkali tu głównie imigranci z Europy Wschodniej i Amerykanie, którzy nie byli w stanie zapewnić sobie lepszych perspektyw. Na ulicy nierzadko dochodziło do bójek i napadów, a mimo to w ZA nigdy nie brakowało mieszkańców. Ludzi dzieliło się tu na dwie, podstawowe grupy; na tych, którzy widzieli już zbyt wiele, by dostosować się do życia w innym miejscu i takich, którzy widzieli jeszcze za mało, by bez reszty je znienawidzić. Wszyscy inni już dawno stąd uciekli.
Brudne, zniszczone przez czas i
miejscowych wandali, ściany okolicznych budynków, potłuczone szyby,
zdewastowany przystanek autobusowy, niesprawna budka telefoniczna i zamalowane sprejem drzwi pobliskiego
magazynu, były jedynie niewielką cząstką odrzucającej świadomości –
wspomnieniem dnia wczorajszego i wizją
na nieuchronnie nadchodzące jutro. Niełatwo żyć w miejscu, o którym
większość społeczeństwa najchętniej by zapomniała. W miejscu, w którym autobus
zatrzymuje się tylko raz dziennie, a nocą nie sposób spotkać na ulicy przyjazną
duszę – nie licząc tych, dla których życie zaczyna się po zmierzchu.
Obskurne,
przesiąknięte wilgocią kamienice stanowiły idealne schronienie nie tylko dla
nieletnich prostytutek i młodocianych naiwniaków parających się narkotyczną
amatorszczyzną. Niezliczone zakamarki i brak jakiejkolwiek kontroli uczyniły z
tego miejsca raj dla ulicznych złodziejaszków. Dla rzeszy istnień igrających
dowolnie na linii sprawiedliwości.
Każdy, kto się
tam pojawiał, zostawał na dłużej, bo kiedy raz przesiąkniesz gorzką
codziennością patologii, już nie tak łatwo wyrwać się z jej sideł.
Podobno zaczynasz
tęsknić za światłem, dopiero wtedy, kiedy ogarnia Cię ciemność.
Zabawne, że taka myśl zamajaczyła niewyraźnie w jej umyśle
właśnie teraz. Teraz, gdy impuls powstały gdzieś na granicy jej podświadomości,
nakazał jej spojrzeć ponad siebie. W tej samej sekundzie, w czasie trwania
której posłusznie – niczym marionetka – zadarła głowę ku górze, na czubku jej
nosa rozbiła się chłodna, zabłąkana kropla. Maleńki zwiadowca, zapowiedź
rychłej ulewy. Ani się obejrzała, a miliony jej podobnych rozbijały się już o
napotkane przeszkody, wygrywając przy tym rytmiczną melodie, tłumioną przez
dźwięki ożywionego jeszcze miasta.
Nie stojąc dłużej na drodze samobójczej wędrówki poszczególnych
kropel, skierowała się do wnętrza jednej z pobliskich kamienic, wkraczając na
skąpany w półmroku korytarz. Jedynym źródłem światła było to wytwarzane przez starą, nagą żarówkę
zwisającą bezwładnie na zbyt długim przewodzie. Ulotny moment zwątpienia.
Salwa odrażających dźwięków,
która docierała powoli do jej uszu, przywodziła na myśl barwny korowód, którego
nie sposób zatrzymać. Kłótnia małżeństwa w mieszkaniu na pierwszym piętrze, ich
sąsiedzi uprawiający dziki seks, płacz niemowlęcia i głuchy huk
roztrzaskiwanych talerzy. Marzenie o ukradkowej ucieczce – i nagle odurzająca
świadomość: nikt nie wybiera świata, w którym przyszło mu żyć. Nawet ona.
Scott Carter zajmował niewielkie mieszkanie przy ZA 116b w jednej z cuchnących wilgocią budynków, w których drewniane schody skrzypiały złowróżbnie przy stawianych na nich krokach, a każdy cal odrapanych ścian marzył najwyraźniej, by stać się płótnem dla ulicznych artystów, ćwiczących swe wątpliwe umiejętności. Był wysokim dwudziestopięciolatkiem o twarzy chłopca z sąsiedztwa. Nikt nigdy nie przypuszczałby ani nie śnił, że mógłby maczać palce w sprawach urągających serialowym przykładom wzorowych obywateli. Nikt prócz Kate, która poznała go w okolicznościach zupełnie im przeczącym.
Nigdy nie przypuszczałby, że znów stanie na jego drodze. Przynajmniej to dało się wyczytać z wyrazu jego twarzy, kiedy przywołany natarczywym waleniem w drzwi, zdecydował się w końcu niepewnie je uchylić
Ona. Te same nieciekawe ubrania, ten sam niedbale wykonany, rozmazany teraz makijaż. Mokre, ciemne kosmyki lgnące do jej czoła i policzków. I te oczy. Niebieskie. Wiedział już, że znienawidzi ten kolor.
- Zostałem na lodzie – pierwszy zdobył się na odwagę, brutalnie wyrywając ją z zamyślenia. Cisza panująca między nimi, zdawała się dłużyć niemiłosiernie, podczas gdy Kate zastanawiała się jedynie nad tym, jak to możliwe, że w przeciągu tej krótkiej chwili zdołał idealnie wpasować się w tło brudnej, cuchnącej klatki schodowej.
- Nie – odparła, niedbale opierając się o obłażącą z farby framugę – Ty pukasz w dno od spodu, a to spora różnica.
Scott Carter zajmował niewielkie mieszkanie przy ZA 116b w jednej z cuchnących wilgocią budynków, w których drewniane schody skrzypiały złowróżbnie przy stawianych na nich krokach, a każdy cal odrapanych ścian marzył najwyraźniej, by stać się płótnem dla ulicznych artystów, ćwiczących swe wątpliwe umiejętności. Był wysokim dwudziestopięciolatkiem o twarzy chłopca z sąsiedztwa. Nikt nigdy nie przypuszczałby ani nie śnił, że mógłby maczać palce w sprawach urągających serialowym przykładom wzorowych obywateli. Nikt prócz Kate, która poznała go w okolicznościach zupełnie im przeczącym.
Nigdy nie przypuszczałby, że znów stanie na jego drodze. Przynajmniej to dało się wyczytać z wyrazu jego twarzy, kiedy przywołany natarczywym waleniem w drzwi, zdecydował się w końcu niepewnie je uchylić
Ona. Te same nieciekawe ubrania, ten sam niedbale wykonany, rozmazany teraz makijaż. Mokre, ciemne kosmyki lgnące do jej czoła i policzków. I te oczy. Niebieskie. Wiedział już, że znienawidzi ten kolor.
- Zostałem na lodzie – pierwszy zdobył się na odwagę, brutalnie wyrywając ją z zamyślenia. Cisza panująca między nimi, zdawała się dłużyć niemiłosiernie, podczas gdy Kate zastanawiała się jedynie nad tym, jak to możliwe, że w przeciągu tej krótkiej chwili zdołał idealnie wpasować się w tło brudnej, cuchnącej klatki schodowej.
- Nie – odparła, niedbale opierając się o obłażącą z farby framugę – Ty pukasz w dno od spodu, a to spora różnica.
Ranek, gdy niespodziewanie ujrzała na wyświetlaczu własnego
telefonu numer, którego zgodnie z zamierzeniem miała nigdy więcej nie odebrać,
nie różnił się z pośród niezliczonej ilości tych poprzedzających go. Słońce wzeszło nad Nowym Jorkiem dokładnie w
tej samej chwili, w której mały, naścienny zegar zdobiący jedną z kuchennych
ścian, wskazał piątą zero trzy. Pisk opon i dźwięk klaksonu spłoszył gołębie,
zasiadające na jednym z parapetów. Na ulicach zdążyły pojawić się już pierwsze
utrudnienia uliczne, stworzone przez tych, którzy spieszyli się do przypisanym
im zajęć a do jednego z okolicznych sklepików dostarczono właśnie pierwszą
porcję świeżego chleba i jabłek. Słodka codzienność.
Miał kłopoty. Wiedziała o tym tak dobrze, jak on sam. On –
uporczywie krzątający się teraz po swoim małym, zagraconym mieszkaniu.
- Pierwsza rada – wypaliła niespodziewanie, kiedy ostrożnie przysiadła na brzegu jasnej kanapy noszącej znamiona po bliskim spotkaniu z kawałkiem pizzy. – Usiądź, trzaśnij sobie w łeb na otrzeźwienie i wytłumacz mi w końcu, po co tu jestem; nie może być aż tak źle.
Cisza. Nieznosząca sprzeciwu cisza. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego powiedziała coś, w co sama nawet nie wierzyła. Nie był skończonym kretynem, przynajmniej nie przeważnie. Znała go zbyt długo, by podejrzewać, że schowałby urażoną dumę do kieszeni, zwracając się do niej o pomoc. Gdyby mogła się teraz założyć, z całą pewnością obstawiłaby taką ewentualność. Tym bardziej, jeśli wziąć pod uwagę, że ostatnie tygodnie nie obchodziły się z nią zbyt łaskawie. Stanowczo zbyt wiele spraw, zarówno tych prywatnych, jak i całkowicie zawodowych, kłębiło się teraz w jej głowie.
- Pierwsza rada – wypaliła niespodziewanie, kiedy ostrożnie przysiadła na brzegu jasnej kanapy noszącej znamiona po bliskim spotkaniu z kawałkiem pizzy. – Usiądź, trzaśnij sobie w łeb na otrzeźwienie i wytłumacz mi w końcu, po co tu jestem; nie może być aż tak źle.
Cisza. Nieznosząca sprzeciwu cisza. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego powiedziała coś, w co sama nawet nie wierzyła. Nie był skończonym kretynem, przynajmniej nie przeważnie. Znała go zbyt długo, by podejrzewać, że schowałby urażoną dumę do kieszeni, zwracając się do niej o pomoc. Gdyby mogła się teraz założyć, z całą pewnością obstawiłaby taką ewentualność. Tym bardziej, jeśli wziąć pod uwagę, że ostatnie tygodnie nie obchodziły się z nią zbyt łaskawie. Stanowczo zbyt wiele spraw, zarówno tych prywatnych, jak i całkowicie zawodowych, kłębiło się teraz w jej głowie.
- Gadaj, albo zabieram swój tyłek z powrotem na Brooklyn.
Sekunda niepewności. Przez moment Kate nie mogła wyzbyć się wrażenia, że twarz Scotta bladła z każdym kolejnym oddechem, który urywał w połowie.
- Mam kłopoty.
Bingo.
- Mam kłopoty.
Bingo.
- To już wiem – zironizowała, pstrykając przy tym palcami. Najwidoczniej
nerwowy nastrój jej rozmówcy i z nią nie obszedł się zbyt łaskawie. –
Szczegóły, kochanie. Świat jest zbyt piękny, by rzucać ogólnikami.
Miała świadomość, że nie powinna igrać z ogniem. Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, ale Kate nigdy nie lubiła chłodu. Poparzenie bolało, a ból to nieodzowny element życia. W świecie zależności nic nie może istnieć samodzielnie.
Nie, nie miała prawa prowokować go w żaden ze znanych jej sposób. Nie miała, a mimo to nie zawahała się przed tym, co w tym momencie nakreśliło się w jej świadomości. Był zagrożeniem. Ludzie nieprzewidywalni zawsze tacy byli. Nieuchronnie ciągnął ją na dno.
- Ptaki to intrygujące stworzenia, prawda? - pozornie zmieniła temat, niespiesznie podchodząc do okna i zapierając dłonie na niestabilnym parapecie.
- Nie znam się na ptakach.
Pieprzona ignorancja, przemknęło jej przez myśl.
- Wiedziałeś, że potrafią wypchnąć z gniazda własne pisklęta, jeśli odpowiednio wcześniej zorientują się, że nie będą w stanie zapewnić im pożywienia?
Kolejna sekunda absolutnej ciszy. Dwie... może dziesięć.
Kolejna sekunda absolutnej ciszy. Dwie... może dziesięć.
Trzask szklanki opadającej na podłogę wydał się jej nagle tak nienaturalnie głośny, że tylko cud pomógł jej utrzymać nerwy na wodzy.
- Grozisz mi, Kate? - zdławiony głos Scotta nigdy wcześniej nie wywołał w niej tak wielkiej satysfakcji. Zrozumiał.
- Nie ja. Najwidoczniej ktoś inny osiąga na tym polu lepsze rezultaty.
Słodki z pozoru uśmiech rozpogodził jej twarz, kiedy niesfornie utkwiła w nim badawcze spojrzenie.
- Nie jesteś jak te ptaki - ciągnął. - Nie jesteś.
Przynajmniej w jednym miał niezaprzeczalną rację.
- Nie, nie jestem - przytaknęła, podciągając się i siadając na parapecie. - Dlatego powiesz mi teraz, co takiego było w stanie sprawić, że Scott Carter raz w życiu nie zachował się jak skończony dupek i nie bał się prosić o pomoc.
Brak komentarzy:
Stan Lee patrzy na to, co piszesz...
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.