30 maja 2013

Długa droga w dół (2)

powrót do części pierwszej


P o t k n i ę c i e


       W siedemdziesięciu procentach wszystkich przypadków, ranga problemów okazywała się niewspółmierna do przypisywanych im komplikacji. W pozostałych trzydziestu natomiast, sprawy wyglądały tak beznadziejnie, że sama próba zaplanowania potencjalnego rozwiązania, przyprawiała o szybsze, nieregularne uderzenia przerażonego serca. Przynajmniej w rozumieniu Kate - w świecie uproszczonym, sprowadzonym do czterech, trwałych, niezawodnych zasad. Zobacz, zrozum, zapamiętaj i przeżyj. Tego spodziewała się i po tej przygodzie. W jej świecie, niezależnie od złośliwych prognoz, wszystko musiało pójść zgodnie z jej myślą. Nie dopuszczała do siebie wizji porażki, co kiedyś okaże się zapewne zgubne w skutkach. Kiedyś. Nie dzisiaj. 
       - Pamiętasz? Powiedziałaś kiedyś, że lepiej marnie kłamać, niż poddać się bez walki.
      - Kłamstwo jest dobre, jeśli nie wpędzi cię do grobu - sprostowała, wyraźnie się ożywiając. - To moje słowa. 
W końcu zaczynał współpracować. Wizja rzucenia na tę sprawę choćby niewyraźnego pasma światła, z całą pewnością była czymś, czego oczekiwała. Mimo tego, że nadal nie miała pojęcia, do czego zmierzał, czy też co przed nią ukrywał. Nie rozumiała też żadnej z kierujących nim właśnie pobudek. Być może to jej osobiste przekleństwo. Prawdopodobnie nic nie zdołałoby jej teraz zaskoczyć. 
      - Flynn Jollyer - mruknął tak niewyraźnie, że z niezwykłą łatwością mogłoby to ujść czyjejkolwiek uwadze.
Na dźwięk nazwiska, wyprostowała się, z zaciekawieniem lustrując twarz chłopaka, który wbił teraz spojrzenie w czubki własnych butów. 
       - Flynn - powtórzyła, próbując ułożyć w głowie absolutne podstawy, które właśnie poznawała. W rzeczywistości nazwisko to zdołało obić sie jej o uszy przy okazji kilku komplikacji. Niegrożnych, ale jednak irytujących  - Mam, co z nim nie tak?  Poza  imieniem, oczywiście. 
       - Do jasnej cholery, Kate!  - po raz pierwszy od kilku godzin ton jego głosu przypominał ten, do którego zdołała przyzwyczaić się kilka lat temu. - Czy mogłabyś zamknąć się na chwilę i pozwolić mi wyjaśnić wszystko do końca? 
Przez moment walczyła z przemożną chęcią dolania oliwy do ognia i posłania w jego kierunku jakiegoś ciężkiego przedmiotu, który znajdowałby się teraz w zasięgu jej dłoni. Popielniczka mogłaby jednak wyrządzić zbyt wiele szkód, a ołówek był wyjątkowo mało spektakularny. Kartonu po mleku wolała nie ruszać dla bezpieczeństwa. Głównie własnego. 
Zamiast tego przewróciła teatralnie oczyma, ostentacyjnie ruszając się z miejsca i opierając się o jedną ze ścian z wyczekująco założonymi na piersi ramionami. 
        - Jollyer to jeden z okolicznych krętacz. Niegroźny, dopóki nie wejdzie mu się drogę. Miałem tego pecha. A teraz mam coś, czego potrzebuje, a czego zwrócić nie zamierzam, jak możesz się już domyślić; inteligentna z ciebie dziewczynka. Problem w tym, że sprawy wymknęły się spod kontroli, a ja za bardzo przyzwyczaiłem się do smrodu Nowego Jorku, by zamienić go na swąd ziemi, w której skończę, jeśli mi nie pomożesz. 
        Potrzebowała dłuższej chwili by zrozumieć to, co właśnie starał się jej przekazać. Cały ten chaos, który ni stąd ni zowąd zapukał do jej drzwi, nieproszenie pakując się do jej poukładanego świata z obłoconymi butami. 
        - Pomyliłeś adres, nie prowadzę agencji ochrony kółka potencjalnych samobójców - rzuciła, ruszając w stronę drzwi. - Ale jeśli bardzo chcesz, mogę podrzucić ci namiary na dwójkę świetnie wyszkolonych zabójców. Może podejmą się zadania w ramach misji społecznej, czy czegoś w tym rodzaju. Podobno zawsze warto próbować.
Nie, nie chciała zostać tu nawet minuty dłużej, nie bardzo przejmując się faktem, że nie potrafiła wskazać choćby jednego racjonalnego powodu tak nagłej reakcji. A może jednak... Może istniało coś, co kazało jej wziąć nogi za pas, choć tak naprawdę nigdy by się do tego nie przyznała?
          - Nie możesz tak po prostu wyjść.
Cichy śmiech. Naiwne próby oszukania rzeczywistości.
       - Nie? Tylko spójrz, prze... - zbiór niezbyt pochlebnych określeń, którymi go teraz uraczyła, stłumiony został przez ostentacyjny huk drzwi, które za sobą zatrzasnęła. Przez moment miała wrażenie, że dźwięk przekleństw wypływających z jej ust, odbijał się echem od obskurnych ścian, kiedy z zawrotną szybkością zbiegała w dół po niestabilnych, drewnianych schodach.
        Chłodne, nowojorskie powietrze, które uderzyło w jej twarz, gdy tylko wychyliła czubek nosa poza mury kamienicy, okazało się niezawodnym sposobem na odzyskanie zdolności trzeźwego myślenia. Jednym ruchem wsunęła na nos fioletowe okulary przeciwsłoneczne, ignorując fakt, że zważywszy na absurdalnie późną porę, nie były jej teraz potrzebne.
        Przez dłuższą chwilę jedynym dźwiękiem panoszącym się teraz wśród murów był odgłos jej kroków, stawianych na zwilżonym niedawnym deszczem, chodniku, co pozwoliło jej na jakiś czas zrelaksować się w minimalnych chociaż stopniu. Mimo tego, że powoli, acz sukcesywnie oddalała się od Scotta i wszystkiego, co z nim związane, czerwona lampka, jarząca się blado gdzieś na samym dnie jej podświadomości, nie pozwalała jej w pełni wyrzucić z siebie wszelkich, targających nią wątpliwości. Jollyer.
        - Jollyer - mruknęła cicho, podążając tokiem własnych rozmyślań - Co z tobą nie tak?
Niemożność skupienia uwagi na dłuższy moment, nigdy nie była czymś, do czego Kate pałałaby szczerą sympatią. Nie miała nawet pojęcia, która dokładnie jest godzina. Otworzyła drzwi fioletowego garbusa Ostrożnie wsunęła dłoń do kieszeni spodni, ale cichy, metaliczny brzdęk podpowiedział jej wyraźnie, że nie ma już w niej czego szukać. Niech to szlag.
       Niezgrabnie pochyliła się nad niedoszłą zgubą dokładnie w tej samej sekundzie, w której siła nieznanego pochodzenia poderwała ją do góry, bezceremonialnie przygwożdżając do pobliskiej ściany jej lewą dłoń, spomiędzy palców której bezwładnie zwisał teraz mały zegarek na zbyt łańcuszku. Spojrzenie nieznajomego napastnika jasno sugerowało, że nie to spodziewał się teraz zobaczyć.
       - Gdzie to masz?!
Ukradkiem zaczerpnęła tchu, próbując uspokoić rozszalałe z zaskoczenia serce. Żartował sobie? Liczył, że to takie proste? Pomijając oczywiście pewien ważny aspekt, że raz: nie miała bladego pojęcia kim był ów amator, o co mogło mu chodzić i kto wmówił mu, że atakowanie kobiet na ulicy ujdzie mu płazem, a dwa: i tak nie oddałaby mu tego, czego chciał.  
      - Dam ci trzy sekundy, puścisz mnie, a ja obiecuję, że spróbuję być miła, dobrze? - warknęła po krótkim namyśle, nawet na moment nie odwracając wzroku od zielonych oczu chłopaka. 
       - Ja dam ci dwie, oddasz co nie twoje i możesz spadać.
Plan A najwyraźniej nie miał zamiaru sprawdzać się i w tym momencie. Tak naprawdę rzadko kiedy osiągała wraz z nim zamierzony skutek, ale lekka brawura nie pozwalała całkowicie porzucić prób, które być może kiedyś - taką miała nadzieję - zakończą się powodzeniem.
      - Lewa kieszeń spodni - podsunęła. No dalej. O, słodka naiwności.
 Zaraz po tym, jak spojrzenie rozkojarzonego bandyty-amatora powędrowało we wskazaną stronę, Kate skorzystała z nadarzającej się okazji i z całą nagromadzoną wcześniej siłą, szarpnęła się do przodu, niezamierzenie prześlizgując paznokciami po jego twarzy i mocno wymachując przy tym nogami. Wystarczyło, by na moment wyswobodzić się z uścisku, sięgnąć za skórzaną kurtkę i ostatkiem nadziei chwycić za ukrytą pod nią berettę.  
       - No dobra, to teraz pobawimy się według moich zasad - sapnęła groźnie, trzymając na celu środek jego czoła. Zabawne, jak zmiana perspektywy może oddziaływać na pozorną pewność siebie.
      - Nie mam ci za złe, prawdopodobnie sama też bym na siebie napadła. Teraz wyjaśnisz, o co do diabła chodziło i może, z naciskiem na to słowo, zapomnimy o całej sprawie.
Nie spodobało jej się to, że w odpowiedzi usłyszała jedynie szyderczy śmiech.
      - Nie, nie sądzę.
Trzy sekundy, dwa oddechy i jedno mrugnięcie później, poznała powód jego rozbawienia. Powód dość oczywisty. Chłód lufy przyłożonej do jej głowy przekonałby nawet najbardziej zatwardziałego przeciwnika. Poważnie?

       - Nie tak to miało wyglądać - stwierdziła krótko z uśmiechem pełnym zażenowania i dozy irytacji. Jak mogła dać się podejść w tak banalny sposób?
       - Pani grzecznie odda broń, bo to niebezpieczne, a przecież nie chcemy, by komuś stała się krzywda - Choć wydawało się to absurdalne, nie mogła wyrzucić z głowy myśli, że słyszała wcześniej już gdzieś ten głos. Czasem wyobraźnia potrafiła dodatkowo komplikować sytuacje, które same w sobie były już wystarczająco trudne. Zamiast dłużej zastanawiać się nad czymś, co nie grało teraz najważniejszej roli, posłusznie oddała broń stojącemu przed nią mężczyźnie i  nie odwracając się w stronę drugiego napastnika splotła ręce za głową. Jej zaskoczenie sięgnęło szczytu, kiedy ni stąd ni zowąd ujrzała Scotta, lądującego z łoskotem na kolanach nie dalej, niż półtora metra od niej. Czyli jednak mieli towarzystwo. 
       - W coś ty mnie u licha wplątał?!
     - Trzymaj język za zębami! - usłyszała tylko, nim silne kopnięcie pozbawiło go na moment tchu. Mężczyzna stojący za jej plecami, dźgnął lufą w jej głowę, wskazując na zaparkowany obok samochód, do którego, na swoje wyraźne nieszczęście, nie zdążyła wsiąść. 
       - To twój?
       - Nie, myślę, że ktoś po prostu zaparkował tu, otworzył drzwi i odszedł, wierząc w dobre serce Nowego Jorku. - zironizowała, czego pożałowała szczerze już po chwili, kiedy silne pchnięcie zmusiło ją do mocnego opadu na kolana. Broń boleśnie wbijająca się w jej kart również nie stanowiła najprzyjemniejszego aspektu dzisiejszej nocy. Tajemniczy mężczyzna przykucnął tuż przed nią i dopiero teraz mogła bez jakichkolwiek przeszkód ujrzeć jego twarz. Był dużo starszy od tego, który ją zaatakował, ale równie krępy i nieprzyjemny. Całą długość jego lewego policzka zdobiła podłużna, cięta blizna, a stalowe oczy zdawały się bezpardonowo zagląda w najdalszy zakamarek duszy. 
       - Zapytam jeszcze raz...
       - Jest mój - przerwała, nim zdążył dokończyć myśl. - Kiedy ostatnio wzięłam nie swój wóz, próbowano mnie zabić. 
       - Skarbie - rzężący, a mimo to wyraźnie sarkastyczny głos wciąż kulącego się na ziemi Scotta, przebił się przez nagły pisk syreny policyjnej, rozbrzmiewającej gdzieś w oddali. Stanowczo zbyt daleko od nich. - Zmiana dekoracji nie wyszła ci najlepiej. 
       Starszy z napastników zniecierpliwionym gestem podciągnął ją do góry i niezbyt delikatnie popychając w stronę garbusa. 
       - Wy dwoje - zarządził tonem nieznoszącym sprzeciwu - do tyłu. Przejedziemy się.
      
     
       -        

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.