U p a d e k
Życie było grą. Skomplikowaną, niesprawiedliwą. Często nielogiczną. Ale jednak grą. A każdą grę można rozegrać według własnych zasad.
- Podrapała cię - starszy z mężczyzn przyglądał się badawczo twarzy swojego szemranego towarzysza, na której wyraźnie odznaczały się długie ślady po paznokciach Kate. Zdążyła przelotnie usłyszeć jego imię. Bradley - Gamble, ty cioto, to tylko laska. Miałeś po prostu wykonać zadanie.
- Podrapała cię - starszy z mężczyzn przyglądał się badawczo twarzy swojego szemranego towarzysza, na której wyraźnie odznaczały się długie ślady po paznokciach Kate. Zdążyła przelotnie usłyszeć jego imię. Bradley - Gamble, ty cioto, to tylko laska. Miałeś po prostu wykonać zadanie.
Siedząc na tylnym siedzeniu własnego samochodu ramię w ramię z kimś, kto najwyraźniej zupełnie nieświadomie, co nie umniejszało oczywiście randze problemu, wplątał ją w swoje prywatne sprawy, można było zwątpić w słowa, w których jeszcze kilka godzin temu pokładało się ugruntowaną wiarę.
- Nienawidzę cię - szepnęła do Scotta, nie posyłając w jego stronę nawet ukradkowego spojrzenia. - Tym razem mówię poważnie. Jeśli wyjdziemy z tego cało, zapłacisz mi za to.
Nie wiedziała, co okazało się gorsze. To, że początkowo odpowiedziało jej puste milczenie, czy świadomość, że naprawdę nie kłamała. Scott Carter nigdy nie stanowił wizualizacji przykładnego obywatela, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie raz i nie dwa lądowała z jego powodu w pomniejszych tarapatach. A mimo tego przyszła do niego dzisiaj. Mimo wszelkich wątpliwości i cichego głosu rozsądku, który błagał uporczywie, by nie wychylała nosa spoza granic bezpiecznego mieszkania.
- Uspokój się, wyciągnę nas stąd. Jedyne czego potrzebuje, to nożyk.
- Mam tylko nadzieję, że nie wbijesz go sobie w serce, kiedy nadarzy się taka okazja.
Przez pierwsze dwadzieścia minut starała się zapamiętywać drogę, wzdłuż której właśnie się kierowali. Towarzystwo niezliczonej ilości magazynów i podejrzanych hal zbiło ją jednak z pantałyku do tego stopnia, że mimo usilnych prób, nie była w stanie odtworzyć jej w sposób, który nie uwłaczałby czyjejkolwiek godności. Kiedy w końcu zatrzymali się w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie postawiła nawet jednej stopy, była już stuprocentowo pewna, że nie ma bladego pojęcia, gdzie się znajduje.
- Nienawidzę cię - szepnęła do Scotta, nie posyłając w jego stronę nawet ukradkowego spojrzenia. - Tym razem mówię poważnie. Jeśli wyjdziemy z tego cało, zapłacisz mi za to.
Nie wiedziała, co okazało się gorsze. To, że początkowo odpowiedziało jej puste milczenie, czy świadomość, że naprawdę nie kłamała. Scott Carter nigdy nie stanowił wizualizacji przykładnego obywatela, doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Nie raz i nie dwa lądowała z jego powodu w pomniejszych tarapatach. A mimo tego przyszła do niego dzisiaj. Mimo wszelkich wątpliwości i cichego głosu rozsądku, który błagał uporczywie, by nie wychylała nosa spoza granic bezpiecznego mieszkania.
- Uspokój się, wyciągnę nas stąd. Jedyne czego potrzebuje, to nożyk.
- Mam tylko nadzieję, że nie wbijesz go sobie w serce, kiedy nadarzy się taka okazja.
Przez pierwsze dwadzieścia minut starała się zapamiętywać drogę, wzdłuż której właśnie się kierowali. Towarzystwo niezliczonej ilości magazynów i podejrzanych hal zbiło ją jednak z pantałyku do tego stopnia, że mimo usilnych prób, nie była w stanie odtworzyć jej w sposób, który nie uwłaczałby czyjejkolwiek godności. Kiedy w końcu zatrzymali się w miejscu, w którym nigdy wcześniej nie postawiła nawet jednej stopy, była już stuprocentowo pewna, że nie ma bladego pojęcia, gdzie się znajduje.
- Siła jest zawsze dwa kroki przed rozumem - usłyszała głos Scotta, który najwyraźniej odzyskiwał siły utracone w nieznanych jej okolicznościach.
- Ale o trzy za sprytem - odszepnęła enigmatycznie, ostrożnie wychodząc z samochodu, kiedy jej wzrok spoczął na garstce pozornie zwyczajnych strzał, rozsypanych niedbale pod siedzeniami.
- Ale o trzy za sprytem - odszepnęła enigmatycznie, ostrożnie wychodząc z samochodu, kiedy jej wzrok spoczął na garstce pozornie zwyczajnych strzał, rozsypanych niedbale pod siedzeniami.
***
Pierwsze dźwięki melodii przypisanej połączeniu z telefonem Kate wypełniły wnętrze opuszczonej hali już po raz dwunasty w ciągu ostatnich dwudziestu minut. Docierały do niej jak przez mgłę, kiedy wierzchem dłoni ocierała ostrożnie obolałą, rozciętą wargę.
- Pieprzona nadgorliwość - wrzask młodszego napastnika zdawał się być nie do zniesienia. Zupełnie jak wiertło próbujące przewiercić stalową płytę. Melodia umilkła w tym samym momencie, w którym zastąpił ją głuchy huk roztrzaskiwanego telefonu. Nie miała pojęcia, kto mógł dzwonić do niej o tak absurdalnie porze, ale czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie?
Co jakiś czas odruchowo spoglądała w stronę nieprzytomnego od piętnastu minut Scotta, leżącego teraz w drugim końcu chłodnego pomieszczenia. Piętnaście minut. Piętnaście najdłuższych minut w całym jej dotychczasowym życiu. Nie raz i nie dwa przychodziło jej znaleźć się w samym środku wydarzeń, uchodzących do miana przypadków beznadziejnych. Rzadko kiedy jednak zmuszona była radzić sobie z nimi w pojedynkę. Sama i... bez jakiejkolwiek broni.
W czasie ostatniej godziny udało jej ustalić się, że Scott, osoba, niedbająca o nic poza przyziemnymi potrzebami, zdołała wplątać się w wir informacji znacznie przekraczających jego możliwości. Prowadzenie kartotek jednych z szemranej śmietanki przestępczego światka Nowego Jorku nie mogło pozostać niezauważone. Zwłaszcza, jeśli do głosu zaczynała dochodzić natura ludzka i chęć szybkiego podreperowania własnego budżetu. Choć nadal nie wiedziała, co skłoniło go do mieszania się w sprawy, z którymi nic wspólnego mieć nie powinien. I na jakiej płaszczyźnie właśnie się obracali.
- Uspokój się, bo nic ci nie powie. A Jollyer zatłucze nas, jeśli nie przyniesiemy mu tej cholernej teczki - pierwszy przebłysk racjonalnego myślenia Bradley'a spowodował, że Kate odzyskała drobną cząstkę naiwnej nadziei na to, że mimo wszystkich nieprzychylnych prognoz, uda jej się wyjść z tego z twarzą.
Mężczyzna przykucnął przy niej, ostentacyjnie wymachując przez przed twarzą nabitym, gotowym do strzału pistoletem.
- To jak będzie?
Twarz, przemknęło jej przez myśl, zachowaj twarz.
- Pieprzona nadgorliwość - wrzask młodszego napastnika zdawał się być nie do zniesienia. Zupełnie jak wiertło próbujące przewiercić stalową płytę. Melodia umilkła w tym samym momencie, w którym zastąpił ją głuchy huk roztrzaskiwanego telefonu. Nie miała pojęcia, kto mógł dzwonić do niej o tak absurdalnie porze, ale czy to miało teraz jakiekolwiek znaczenie?
Co jakiś czas odruchowo spoglądała w stronę nieprzytomnego od piętnastu minut Scotta, leżącego teraz w drugim końcu chłodnego pomieszczenia. Piętnaście minut. Piętnaście najdłuższych minut w całym jej dotychczasowym życiu. Nie raz i nie dwa przychodziło jej znaleźć się w samym środku wydarzeń, uchodzących do miana przypadków beznadziejnych. Rzadko kiedy jednak zmuszona była radzić sobie z nimi w pojedynkę. Sama i... bez jakiejkolwiek broni.
W czasie ostatniej godziny udało jej ustalić się, że Scott, osoba, niedbająca o nic poza przyziemnymi potrzebami, zdołała wplątać się w wir informacji znacznie przekraczających jego możliwości. Prowadzenie kartotek jednych z szemranej śmietanki przestępczego światka Nowego Jorku nie mogło pozostać niezauważone. Zwłaszcza, jeśli do głosu zaczynała dochodzić natura ludzka i chęć szybkiego podreperowania własnego budżetu. Choć nadal nie wiedziała, co skłoniło go do mieszania się w sprawy, z którymi nic wspólnego mieć nie powinien. I na jakiej płaszczyźnie właśnie się obracali.
- Uspokój się, bo nic ci nie powie. A Jollyer zatłucze nas, jeśli nie przyniesiemy mu tej cholernej teczki - pierwszy przebłysk racjonalnego myślenia Bradley'a spowodował, że Kate odzyskała drobną cząstkę naiwnej nadziei na to, że mimo wszystkich nieprzychylnych prognoz, uda jej się wyjść z tego z twarzą.
Mężczyzna przykucnął przy niej, ostentacyjnie wymachując przez przed twarzą nabitym, gotowym do strzału pistoletem.
- To jak będzie?
Twarz, przemknęło jej przez myśl, zachowaj twarz.
Zdumiewające, jak wiele absurdalnych pomysłów pojawia się w głowie człowieka w momentach najmniej do tego odpowiednich. Zdumiewające, jak bardzo jesteśmy na nie wówczas podatni. Początkowo nie wypowiedziała nawet krótkiego, niewyraźnego słowa. Miast tego uśmiechnęła się jedynie, zupełnie tak, jak gdyby właśnie omawiała jedną z tym wyjątkowo przyjemnych spraw.
- Pieprz się, Bradley - pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu, bezczelnie plując mu w twarz. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale silny cios otwartej dłoni wymierzony wprost w jej twarz, spowodował, że w ułamku kolejnej sekundy jej lewy policzek spotkał się z chłodem brudnej posadzki. Niech to szlag.
Ćmiący ból utrudniał jej przez krótką chwilę sukcesywne zebrania rozszalałych myśli na powrót w nierozerwalną całość. Kiedy niezgrabnie odwróciła się na plecy, tuż przed jej nosem zamajaczył odbijający się od lufy błysk światła. Wszystko zlewało się w niezrozumiałą całość . Tylko nieoczekiwany cud mógłby odwrócić bieg wydarzeń. Nie warto uciekać, znikać. Przeznaczenie odnajdzie cię prędzej czy później. Kilka zabłąkanych kosmyków przywarło do zwilgotniałego czoła. Jej serce wykonało nagle niezliczoną ilość szybkich, nieregularnych uderzeń, jak gdyby marzyło o wydostaniu się na wolność, a gdzieś w samym środku jej podświadomości, zamajaczyła nagle niewyraźna myśl. Myśl tak banalna, a jednocześnie tak bolesna, że samo jej istnienie przyprawiało ją o paraliżujący ból całego ciała. Myśl, że to już koniec.
Kiedy uświadomisz sobie, jak bardzo ci na czymś zależy… Jak bardzo tego czegoś pragniesz i potrzebujesz, wszystko inne traci na wartości. Strach i ryzyko odchodzą na dalszy plan. Pozostaje tylko wola przeżycia.
- Pieprz się, słoneczko - odpowiedział jej tym samym, przymierzając się do pociągnięcia za spust. Dwie sekundy. Sekundy strachu, bólu i zezwierzęcenia i wtedy... Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się niemal równocześnie.
Głuchy trzask, którego pochodzenia nie potrafiła jeszcze określić, sprawił, że bezwiednie wzdrygnęła się, nawet na moment nie odrywając wzroku od wycelowanej w jej kierunku broni. Gamble, nie potrafiąc chwilowo zachować równowagi, upadł na ziemię pod wpływem mocnego ciosu w głowę, który wymierzył mu Scott. Kate odruchowo przesunęła się w bok, kiedy zaskoczony Bradley dopełnił swojego zamierzenia i niecelnie strzelił w jej kierunku. Potrzebowała sekundy, by poderwać się na równe nogi i chwycić jedną z leżących niedaleko metalowych rurek.
Dziesięć sekund. Dziesięć głuchych dźwięków towarzyszących bezlitosnemu i nieprzerwanemu odliczaniu czasu, który jej pozostał. Wskazówki zegarka na łańcuszku, zdobiącego jej nadgarstek, powolnie przesuwały się z miejsca na miejsce, choć stłuczona szybka skutecznie utrudniała ich dokładną obserwację. Nie miała ku temu nawet odpowiedniej sposobności.
W jej umyśle zapadła cisza, którą przeciął jedynie ostry huk wystrzału i nagle... nagle wszystko umarło. Choć nigdy nie pomyślałaby, że w podobnych okolicznościach wystarczy jej na to czasu, przez moment zapomniała, jak oddychać. Być może w takich chwilach wszystko dzieje się o wiele szybciej... Spanikowała, a potem... potem nadszedł absurdalny w swej istocie spokój. Nie była w stanie wykonać najmniejszego nawet ruchu, nawet wtedy, gdy silne pchnięcie w bok, kolejny raz posłało ją na ziemię, a bezwładne ciało Scotta opadło z łoskotem w miejscu, w którym stała jeszcze sekundę temu.
Nie.
Zdławiony krzyk utknął jej w gardle, a uczucie przyrównywane do brutalnego ciosu w żołądek wydusiło z jej płuc ostatnią, mizerną dawkę powietrza.
Nie.
Dopiero po chwili zorientowała się, że z zadrapania na jej twarzy powoli wypływa krew, a paznokcie, które zaciskała na dłoniach stanowczo zbyt mocniej, pozostawiły w jej skórze okropne ślady półksiężyców. Będziesz następna.
Zacisnęła powieki w naiwnej nadziei, że gdy je uniesie, wszystko się zmieni. Z niemałym trudem pokonała na kolanach odległość dwóch, może trzech metrów, kiedy silna eksplozja gdzieś po jej lewej stronie, na moment zbiła ją z pantałyku. Nie tylko ją, sądząc po ogólnej wrzawie panującej teraz wewnątrz hali. Pisk w jej uszach ustał dopiero po zaczerpnięciu przez nią kilku płytkich oddechów. Pył i kurz unoszący się teraz dookoła, skutecznie utrudniał dostrzeżenie czegokolwiek.
Pomieszczenie skąpane w szarym poblasku zdawało się rozciągać w nieskończoność, przywodząc na myśl duszny labirynt, z którego nikt nigdy nie uszedł żywy. Odrzucający zapach kurzu i mokrej ziemi mieszał się z nieuzasadnionym odorem siarki, a miarowy pogłos rozbijających się w oddali kropel, przyprawiał o napływ niekontrolowanej paniki. Jedynym źródłem światła było to, które wytwarzała mała ostatnia z żarówek, ocalałych z minionego wybuchu i tylko przerażająco złowróżbny skowyt wiatru, igrający dowolnie między nagimi murami, stanowił ucieleśnienie towarzysza jej wędrówki. Wędrówki, której początku nawet teraz nie pamiętała. Zalana zimnym potem, w dalszym ciągu przesuwała się do przodu na kolanach. Pył osiadał powoli na wszystkim wokół, wliczając w to jej splątane włosy i wciąż mokre ubrania. Mimo znaczącej utraty sił i bólu rozchodzącego się falami po całym jej odrętwiałym ciele, uparcie kierowała się w stronę, z której lekkie powiewy wiatru owiewały jej twarz.
Gdzieś w bezpiecznej oddali usłyszała zdławione krzyki pełnej irytacji, ale nim zdążyła podnieść się z kolan,
niespodziewany zawrót głowy odebrał jej resztki kontroli nad własnym ciałem.
A potem, wraz z lepką ciemnością, nadszedł słodki spokój...
___________________________________________________________
W sumie to nie wiem, o co mi chodziło, więc nie pytajcie.
"Co autor miał na myśli"? -> różowego słonia w trampkach.
I nie, nie wiem jeszcze, jak się to wszystko skończy, ale gdyby ktoś miał pomysł
i chciał pomóc, to... ja bardzo chętnie skorzystam.
+ Orędzie do narodu: tak, ostatnimi czasy trochę zaniedbałam odpisywanie i niektóre wątki chyba straciły sens, więc jeśli ktoś jeszcze wyraża chęć kontynuowania - ewentualnie zaczęcia czegoś nowego - niech da mi znać, a wspólnymi siłami na pewno coś na to poradzimy...
- Pieprz się, Bradley - pierwszy raz zwróciła się do niego po imieniu, bezczelnie plując mu w twarz. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale silny cios otwartej dłoni wymierzony wprost w jej twarz, spowodował, że w ułamku kolejnej sekundy jej lewy policzek spotkał się z chłodem brudnej posadzki. Niech to szlag.
Ćmiący ból utrudniał jej przez krótką chwilę sukcesywne zebrania rozszalałych myśli na powrót w nierozerwalną całość. Kiedy niezgrabnie odwróciła się na plecy, tuż przed jej nosem zamajaczył odbijający się od lufy błysk światła. Wszystko zlewało się w niezrozumiałą całość . Tylko nieoczekiwany cud mógłby odwrócić bieg wydarzeń. Nie warto uciekać, znikać. Przeznaczenie odnajdzie cię prędzej czy później. Kilka zabłąkanych kosmyków przywarło do zwilgotniałego czoła. Jej serce wykonało nagle niezliczoną ilość szybkich, nieregularnych uderzeń, jak gdyby marzyło o wydostaniu się na wolność, a gdzieś w samym środku jej podświadomości, zamajaczyła nagle niewyraźna myśl. Myśl tak banalna, a jednocześnie tak bolesna, że samo jej istnienie przyprawiało ją o paraliżujący ból całego ciała. Myśl, że to już koniec.
Kiedy uświadomisz sobie, jak bardzo ci na czymś zależy… Jak bardzo tego czegoś pragniesz i potrzebujesz, wszystko inne traci na wartości. Strach i ryzyko odchodzą na dalszy plan. Pozostaje tylko wola przeżycia.
- Pieprz się, słoneczko - odpowiedział jej tym samym, przymierzając się do pociągnięcia za spust. Dwie sekundy. Sekundy strachu, bólu i zezwierzęcenia i wtedy... Wtedy kilka rzeczy wydarzyło się niemal równocześnie.
Głuchy trzask, którego pochodzenia nie potrafiła jeszcze określić, sprawił, że bezwiednie wzdrygnęła się, nawet na moment nie odrywając wzroku od wycelowanej w jej kierunku broni. Gamble, nie potrafiąc chwilowo zachować równowagi, upadł na ziemię pod wpływem mocnego ciosu w głowę, który wymierzył mu Scott. Kate odruchowo przesunęła się w bok, kiedy zaskoczony Bradley dopełnił swojego zamierzenia i niecelnie strzelił w jej kierunku. Potrzebowała sekundy, by poderwać się na równe nogi i chwycić jedną z leżących niedaleko metalowych rurek.
Dziesięć sekund. Dziesięć głuchych dźwięków towarzyszących bezlitosnemu i nieprzerwanemu odliczaniu czasu, który jej pozostał. Wskazówki zegarka na łańcuszku, zdobiącego jej nadgarstek, powolnie przesuwały się z miejsca na miejsce, choć stłuczona szybka skutecznie utrudniała ich dokładną obserwację. Nie miała ku temu nawet odpowiedniej sposobności.
W jej umyśle zapadła cisza, którą przeciął jedynie ostry huk wystrzału i nagle... nagle wszystko umarło. Choć nigdy nie pomyślałaby, że w podobnych okolicznościach wystarczy jej na to czasu, przez moment zapomniała, jak oddychać. Być może w takich chwilach wszystko dzieje się o wiele szybciej... Spanikowała, a potem... potem nadszedł absurdalny w swej istocie spokój. Nie była w stanie wykonać najmniejszego nawet ruchu, nawet wtedy, gdy silne pchnięcie w bok, kolejny raz posłało ją na ziemię, a bezwładne ciało Scotta opadło z łoskotem w miejscu, w którym stała jeszcze sekundę temu.
Nie.
Zdławiony krzyk utknął jej w gardle, a uczucie przyrównywane do brutalnego ciosu w żołądek wydusiło z jej płuc ostatnią, mizerną dawkę powietrza.
Nie.
Dopiero po chwili zorientowała się, że z zadrapania na jej twarzy powoli wypływa krew, a paznokcie, które zaciskała na dłoniach stanowczo zbyt mocniej, pozostawiły w jej skórze okropne ślady półksiężyców. Będziesz następna.
Zacisnęła powieki w naiwnej nadziei, że gdy je uniesie, wszystko się zmieni. Z niemałym trudem pokonała na kolanach odległość dwóch, może trzech metrów, kiedy silna eksplozja gdzieś po jej lewej stronie, na moment zbiła ją z pantałyku. Nie tylko ją, sądząc po ogólnej wrzawie panującej teraz wewnątrz hali. Pisk w jej uszach ustał dopiero po zaczerpnięciu przez nią kilku płytkich oddechów. Pył i kurz unoszący się teraz dookoła, skutecznie utrudniał dostrzeżenie czegokolwiek.
Pomieszczenie skąpane w szarym poblasku zdawało się rozciągać w nieskończoność, przywodząc na myśl duszny labirynt, z którego nikt nigdy nie uszedł żywy. Odrzucający zapach kurzu i mokrej ziemi mieszał się z nieuzasadnionym odorem siarki, a miarowy pogłos rozbijających się w oddali kropel, przyprawiał o napływ niekontrolowanej paniki. Jedynym źródłem światła było to, które wytwarzała mała ostatnia z żarówek, ocalałych z minionego wybuchu i tylko przerażająco złowróżbny skowyt wiatru, igrający dowolnie między nagimi murami, stanowił ucieleśnienie towarzysza jej wędrówki. Wędrówki, której początku nawet teraz nie pamiętała. Zalana zimnym potem, w dalszym ciągu przesuwała się do przodu na kolanach. Pył osiadał powoli na wszystkim wokół, wliczając w to jej splątane włosy i wciąż mokre ubrania. Mimo znaczącej utraty sił i bólu rozchodzącego się falami po całym jej odrętwiałym ciele, uparcie kierowała się w stronę, z której lekkie powiewy wiatru owiewały jej twarz.
Gdzieś w bezpiecznej oddali usłyszała zdławione krzyki pełnej irytacji, ale nim zdążyła podnieść się z kolan,
niespodziewany zawrót głowy odebrał jej resztki kontroli nad własnym ciałem.
A potem, wraz z lepką ciemnością, nadszedł słodki spokój...
Ciąg dalszy tej historii nastąpi, oczywiście
... jak na mnie łaska weny spłynie.
... jak na mnie łaska weny spłynie.
___________________________________________________________
W sumie to nie wiem, o co mi chodziło, więc nie pytajcie.
"Co autor miał na myśli"? -> różowego słonia w trampkach.
I nie, nie wiem jeszcze, jak się to wszystko skończy, ale gdyby ktoś miał pomysł
i chciał pomóc, to... ja bardzo chętnie skorzystam.
+ Orędzie do narodu: tak, ostatnimi czasy trochę zaniedbałam odpisywanie i niektóre wątki chyba straciły sens, więc jeśli ktoś jeszcze wyraża chęć kontynuowania - ewentualnie zaczęcia czegoś nowego - niech da mi znać, a wspólnymi siłami na pewno coś na to poradzimy...
Brak komentarzy:
Stan Lee patrzy na to, co piszesz...
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.