30 maja 2013

Syndrom Nieśmiertelności

Z plakatu:
"Nieśmiertelność zabije nas wszystkich"
Dopisek:
"ALE NIE MNIE"
~ Drew Magary "Nieśmiertelność zabije nas wszystkich"

Ludzie mają przyjaciół. Co jednak człowiekowi po nich, kiedy ściga do demon? W ostatecznym rozrachunku zawsze okazuje się, że – niezależnie od liczby przyjaciół – ma się jednego nieprzyjaciela za dużo.
Kierowca ciężarówki zerknął we wsteczne lusterko i odetchnął z ulgą. Droga za nim była pusta; żadnych świecących punkcików reflektorów. Kwadrans później zobaczył dwa zbliżające się w jednym tempie. W przypływie paniki zdjął nogę z gazu i całą siłę wtłoczył we wduszenie pedału hamulca. Ciężarówka stanęła niemal w poprzek drogi. Mały, osobowy samochód zatrąbił parę razy i wyminął ją. Następne chwile kierowca ciężarówki spędził na wykręcaniu, ale jego obawy minęły na dobre. Prawie o nich zapomniał. Jedynie dwa otoczone odpryskami farby wgniecenia na tyle pojazdu przypominały o horrorze, jaki przeżył i tych kilku straszliwych minutach, gdy dochodził do wniosku, że lepiej było zostać w Seattle. Teraz odprężył się i włączył radio. Popłynęła muzyka Gunsów ze starym, dobrym wokalem Axela Rose'a. Piosenka bardziej podobałaby mu się parę lat temu, ale zdenerwowanie kazałoby mu podśpiewywać nawet Lacrimosę, gdyby akurat na nią trafił.
In the jungle, welcome to the jungle
Watch it bring you to your shananananana knees, knees
Ohh, I wanna watch you bleed!
Kierowca ciężarówki prawie nie patrzył na drogę. Dwie godziny po północy nikt nie jeździ już lokalną przez New Jersey, omijając wszystkie miasta. Tak przynajmniej zakładał. I – nie umniejszając – tym założeniem zrobił z siebie debila. Zbyt późno zauważył we wstecznym lusterku motor. Jego reflektor był zgaszony, co nie przeszkadzało kierowcy; ciężarówka dawała wystarczająco dużo światła. Musiał wyjechać z którejś z tych wąskich, niewidocznych w ciemności dróg dojazdowych. Kiedy się zbliżył, warkot silnika zlał się z wokalem Rose'a. Kierowca ciężarówki już nie wtórował wokaliście. 
In the jungle, welcome to the jungle
Watch it bring you to your shananananana knees, knees!
Kolejne spojrzenie we wsteczne lusterko i kierowca ciężarówki  kątem oka zauważa moment, w którym ścigający go demon znika. Przez dwie sekundy mężczyzna próbuje uspokoić oszalałe serce. Oddycha głęboko, patrzy sobie w oczy, próbując przekonać siebie samego, że już będzie dobrze. Bezsensowność tej myśli dociera do niego, gdy widzi motor wynurzający się spod ciężarówki. Zanim jeszcze zrozumiał, co się wydarzyło, otworzył drzwiczki i wyskoczył z pojazdu. Złamał nogę w dwóch miejscach, zwichnął staw łokciowy, a także wyjątkowo boleśnie się poobijał,  starł kolano niemal do kości, jednak żył. Z oparzeniami, które moment potem spowodowała eksplozja baku, ale żył. Leżał w jakichś zaroślach, oddychał z trudem i obserwował nie płonącą ciężarówkę, której zawartość miała zapewnić mu środki na resztę życia, ale motor, który powoli znikał z pola widzenia. W górę, na horyzoncie, jak gwiazda. 
Mały przedmiot pomknął w dół, ku płonącemu wrakowi. 
shananananana knees, knee... 
Strzała skutecznie uciszyła drącego się Axela Rose'a. Hawkeye wolał pracować w ciszy, a w każdym razie nie przy dźwiękach bijącego po uszach metalu. 
➠➠➠➠
Sky-Cycle był tak naszpikowany technologią, że Clint potrzebował chwili na zrozumienie, że tym razem dźwięk pochodzi z jego własnej komórki. Sięgnął do założonej na ucho słuchawki i odebrał połączenie, jednocześnie powtarzając sobie w myślach procedurę lądowania. Z tym zawsze miał problem, była cholernie skomplikowana. Uważał to za niewygórowaną cenę za motor, któremu przy kładzeniu pod ciężarówkę nawet nie odpryskuje lakier, a potem można poszybować kilkanaście kilometrów. 
– Clint? - Usłyszał w słuchawce głos, który wydawał mu się drżący i niepewny, ale nie wykluczał opcji, że to jedynie złudzenie wywołane rykiem silnika. 
– Jorghe! Niezłe wyczucie chwili, twoja maszyna przeszła właśnie chrzest bojowy. 
– Ja bardzo... bardzo bym się cieszył, gdyby żona pozwalała mi częściej oglądać mecze. Przez nią nie widziałem wczorajszej Ligii Mistrzów. 
– Masz możliwość wrzucenia mi do systemu najkrótszej drogi do ciebie? 
– Mówię ci, sytuacja jest zbyt ciężka. Zaraz musimy kończyć, bo nocą więcej płacę za telefon. A żona ostatnio kupiła sobie torebkę od Hèrmesa. 
Połączenie zostało przerwane. Ktoś na drugiej stronie linii po prostu rozgniótł nadajnik. Pisk zwarcia był nie do wytrzymania. Clint puścił kierownicę i jedna ręką wyszarpnął z ucha słuchawkę. W tym czasie motor zdążył stracić równowagę i przywrócenie go do odpowiedniej pozycji nie należało do najłatwiejszych zadań tego dnia. Normalnie dałby sobie spokój z funkcją latania i pojechał jak śmiertelnik. Jednak Jorghe wyraźnie dał mu do zrozumienia, że teraz najmniej ryzykownym wyjściem jest przedpremierowy pokaz lotu na dłuższe dystanse. Sky-Cycle nie był jeszcze ukończony. Testy lotów na długie dystanse odłożyli na później, zaklasyfikowawszy je jako zbyt niebezpieczne. Normalnie Clint by nie ryzykował, ale teraz jego przyjaciel był w potrzebie, a przy osiemdziesięciu procentach szans, że znalazł się w zagrożeniu z jego powodu, nie dało się uniknąć poczucia winy. 
Hawkeye przyśpieszył do pełnej prędkości, ale na wszelki wypadek zniżył poziom lotu. 
Noc była piękna, na niebie ani jednej chmurki, księżyc w kształcie ostrego sierpa, a wiatr wiał tak delikatnie, jakby ziemia oddychała przez sen. 
➠➠➠➠
Jorghe Latham roztarł bolącą od uderzenia w telefon pięść. Nie przypuszczał, że ma tyle siły, żeby zniszczyć solidne urządzenie. Jak na mechanika był raczej wątłej postury. Przypuszczalnie to krążąca po organizmie adrenalina zrobiła swoje. Oraz sześć wycelowanych w niego pistoletów. 
– Zrobiłem, co chcieliście – powiedział nieswoim głosem i podniósł się z fotela. 
Silne dłonie usadziły go z powrotem na miejscu. Nie stawiał oporów. Wiedział, co niedługo się wydarzy i nienawidził samego siebie za tchórzostwo. 
Jeden z sześciu mężczyzn przyjrzał się stojącemu na blacie roboczym szkieletowi urządzenia przypominającego te instalowane w automatach „Złów swoją nagrodę”. Stuknął palcem w konstrukcję. Robot odwrócił się o dziewięćdziesiąt stopni, rozwarł szczypce i złapał mężczyznę za nadgarstek. Ten drugą ręką złapał pistolet i władował cały magazynek w mechanizm. Po ostatnim strzale z Desert Eeagla część chwytająca odpadła. Mężczyzna kopnął ją, dzięki czemu poleciała pod przeciwległą ścianę. 
Jorghe Latham mocno zacisnął zęby i powieki. Nic to nie dało, czuł, że płacze. Człowiek, który zniszczył owoc pracy ostatnich trzech tygodni, tak jak Jorghe pracował dla Cross Enterprises. Tak, jak Jorghe był Latynosem, ale o znacznie potężniejszej budowie. Tak, jak Jorghe nie miał żony i nie oglądał wczorajszej Ligii Mistrzów. W odróżnieniu od Jorghe on nie przyjaźnił się z Clintem Bartonem, człowiekiem którego Willahem Cross nienawidził jak morowego powietrza. 
➠➠➠➠
Silnik Sky-Cycle zaczął się krztusić na dwa kilometry przed warsztatem Jorghe. Niewykluczone, że dociągnął do celu jedynie siłą rozpędu. Clint zostawił kołczan na kierownicy, rzucił motor i  jednym skokiem pokonał trzy schodki, wyciągając po drodze Berettę. Odbezpieczył broń i szarpnął za klamkę. 
Ograniczoną półkami ze sprzętem i zalegającym wszędzie żelastwem przestrzeń oświetlała jedynie niewielka lampka biurkowa. Mimo dzielącej ich odległości, Clint widział pomniejszone źrenice mechanika i jego twarz wykrzywioną strachem, którego nie dało się odegrać. 
– Clint, uciekaj – odezwał się Jorghe głosem na granicy szeptu. – To pułapka. 
– Też widziałem ten film – mruknął Hawkeye i wycelował w najbliższy ludzki kształt stojący w ciemności. 
Wystrzałowi z Beretty odpowiedziało sześć innych, głośniejszych, żaden nie trafił celu. Za to po niespełna pół minucie na podłodze znalazło się mnóstwo kawałków szkła i plastiku. Oraz rozlany słoik dziwnie zielonej cieczy. Kolejna kanonada skutecznie spacyfikowała lampkę. Możliwe, że zrzucił ją Jorghe podczas wciskania się pod biurko. Zważywszy na brak miejsca, zamknięte pomieszczenie i liczbę wrogów, przewaga umiejętności walki po ciemku niewiele dawała Bartonowi. Ale miał jeszcze na plecach kołczan pełen strzał, czego tamci się nie spodziewali. A to już cały kołczan przewagi. Zrozumiał to, gdy podłoga zrobiła się śliska od krwi, której ani kropla nie należała do niego. Raz niemal potknął się o leżącego bez przytomności przeciwnika. Clint oszczędzał naboje. Miał w zapasie tylko jeden magazynek. Noszenie Beretty było u niego takim samym odruchem, jak obgryzanie paznokci u innych. Poniekąd tak samo wynikało z życia w ciągłym napięciu. Chociaż bez broni nie chodził nawet pod prysznic, to jednak był łucznikiem, nie kanonierem. Wolał używać broni, na której ludzkość (w różnym stopniu) polegała od czasów paleolitu. 
Rozbłysk światła zadziałał na walczących jak przytrzymanie przycisku pauzy przez chwilę. Clint zanim zorientował się, co właściwie zaszło, schował się za przewróconą półką, zza której mógł przyglądać się zajściom w centrum pomieszczenia. 
Przy włączniku stał Jorghe. W drżącej prawej ręce trzymał Deasert Eagle'a i mierzył to do jednego z napastników, to do innego.
– Nikt nie wykonuje gwałtownych ruchów. 
Jakby nie potrafił się zdecydować, kto pierwszy zasłużył na postrzał. Na pewno wszyscy jednakowo bali się broni, którą trzymał człowiek na granicy wytrzymałości nerwowej. 
Hawkeye podniósł się ze swojej kryjówki, wycelował Berettę z jednym już tylko nabojem w środku w najbliższego mężczyznę i nadepnął mu na nadgarstek tak mocno, że ten wypuścił broń. Podobnie poradził sobie z czterema innymi. Dwóch leżało nieprzytomnych, jeden obficie krwawił z brzucha. 
– Jorghe, uciekaj – polecił Clint, nie odwracając się w stronę mechanika. – Wyjdź z warsztatu, będę tuż za tobą. 
Latynos pokiwał głową tak energicznie, że zafalował jego kucyk związany nisko na karku. Powoli zrobił krok do tyłu, za nim jeszcze jeden. Uskoczył w bok, gdy Hawkeye strzelił w podłogę, żeby udaremnić jednemu z mężczyzn odzyskanie broni. Po wystrzale nie przestał grozić bronią. Również postąpił parę kroków w tył i napotkał plecami drzwi. Podszedł odrobinę do przodu i rozejrzał się za mechanikiem. Jorghe jak obdarzony nadludzką mocą wrócił do swojego biurka. Ich spojrzenia skrzyżowały się na ułamek sekundy. 
– Przepraszam – powiedział Jorghe, siadając na swoim fotelu. – Przepraszam, że nie jestem tobą. 
Nie wybrzmiały ostatnie głoski, kiedy drzwi otworzyły się gwałtownie, uderzając Clinta w potylicę tak mocno, że zaćmiło go, a  nogi się pod nim ugięły. Upadając zdołał przyłożyć stojącej za nim postaci w głowę. Poczuł, jak ciepła krew ścieka na jego kark, po czym ktoś dla pewności jeszcze raz przywalił mu w tył głowy. 
➠➠➠➠
Jorghe nie poruszył się, kiedy wywlekli ciało Clinta Bartona z warsztatu. Nie poruszył się, kiedy czterech mężczyzn podniosło się z podłogi, pozbierało swoją broń, pomogło wstać towarzyszowi. Nie poruszył się, gdy pojawił się karłowaty asystent Crossa i położył na biurku gruby plik dolarów. Dopiero, gdy za karłem zamknęły się drzwi, ukrył twarz w dłoniach. Liczył się z możliwością, że będzie czuł się paskudnie. Nie przewidział, że będzie gorzej. Nie mógł mieć pretensji do świata, nie mógł mieć pretensji do żadnej konkretnej osoby ani ogółu ludzkości. Jedynie on był winny temu, co w niedalekiej przyszłości przydarzy się Clintowi. Po prostu sprzedał kumpla. 
Lufa jednego pistoletu błysnęła jakby sam Bóg chciał o niej przypomnieć mechanikowi. Dźwignął się ze swojego miejsca, sięgnął po nią i przyłożył do skroni. Nim nacisnął, usłyszał cichy ludzki jęk. Spojrzał na ostatniego z sześciu mężczyzn, leżącego w kałuży krwi. Strzelił do niego, skracając jego cierpienia. Potem przyłożył pistolet do skroni, zamknął oczy i otworzył usta. 
Pociągnął za spust. 
Kliknął zaczep kurkowy. 
Broń nie wystrzeliła. 
Nie odrywając pistoletu od skroni, wolną ręką Jorghe pomacał muszkę. Zaczep zamkowy był przesunięty w tył. Mechanik wypuścił z dłoni bezużyteczny pistolet. Bez naboi może popełniać samobójstwa seryjnie, a to już zakrawało o groteskę. 
Za oknem leżał przewrócony Sky-Cycle w aureoli rozsypanych strzał. Motor wciąż wymagał dokończenia. Jorghe wygrzebał skrzynkę z narzędziami, zarzucił na grzbiet wytartą skórzaną kurtkę, która w strzelaninie zarobiła trzy dziury po pociskach i wyszedł na zewnątrz.

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.