30 maja 2013

Syndrom Nieśmiertelności (2)

Otworzył oczy z takim trudem, jakby na każdej powiece miał po dziesięć kilo piachu. Rozchlenie ich sprawiało fizyczny ból. Clint jęknął cicho. Podparł się na łokciu i uniósł pod pozycji półleżącej. Nadal nie rozpoznawał otoczenia. Znajomy był jedynie ból z tyłu głowy. Dotknął palcami potylicy i poczuł zaschniętą krew oraz parę guzów.
Ostatnie, co zapamiętał, to długi korytarz, przez który szedł popychany silnymi uderzeniami w plecy. 
– Jesteś najbardziej problematyczny z nas wszystkich – odezwał się niski, kobiecy głos. 
Hawkeye usiadł na krawędzi wąskiej pryczy z twardym materacem, ale sterylnie czystą pościelą. Roztarł powieki. Pomogło.
Przed sobą miał przezroczystą ścianę. Za nią dość szeroki korytarz wyłożony lilaróż linoleum i drugą przezroczystą ścianę, przy której stała czarnoskóra kobieta o długich lokach upiętych w wieżę jak u Whoopi Goldberg. 
– Rzucałeś się jak tuńczyk wyjęty z wody. Biedna Olivia osiem razy próbowała trafić w żyłę zanim pobrała ci krew. Potem Jack podał ci jakieś środki uspokajające i zasnąłeś. 
– Na długo? – zapytał natychmiast, mając we wspomnieniach przykre zajście z Cherry. 
– Może kwadrans – odparła, zerkając na zegarek. – Chciałam obejrzeć Rodzinę Borgiów, ale nie mogłam usiedzieć z ciekawości, kogo tym razem przywieźli. Czekałam aż się obudzisz! 
Nawet z odległości Clint dostrzegł markę zegarka. Nosiła kilkuletniego pozłacanego Timexa na cienkim skórzanym pasku. Oprócz niego na nadgarstku miała dwie drewniane bransolety – zieloną i żółtą, jedną metalową, pokrytą mosiądzem i poro rzemieni. Czegoś takiego spodziewałby się u nastolatki, nie u kobiety, która mogłaby być jego matką. 
– Jestem Marion Biddle. Tutaj zwykle mówią do mnie „panno Biddle”. Tak, jestem panną. Z odzysku – ciągnęła z zabawnie melodyjną intonacją. 
– Panno Biddle – zaczął Hawkeye – o jakim „tutaj” właściwie mówimy? 
– Konwenanse nakazują przedstawienie się przed podjęciem wątku rozmowy – upomniała go kobieta. 
Już miał otworzyć usta, kiedy zza zakrętu korytarza wyszedł Will Cross w wersji odświętnej, czyli z karłem u boku i dwoma gorylami zabezpieczającymi tyły. 
– Clint Barton Tym razem bez osoby towarzyszącej – powiedział aż nazbyt uprzejmym tonem Cross. – Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie spodziewałem się ciebie tutaj. Skłamałbym, gdyby powiedział, że możesz tak po prostu wstać i wyjść. Ale postanowiłem ci zaufać. 
Podszedł blisko przezroczystej ściany i zapukał w nią jak dziecko próbujące zmusić do aktywności węża w zoo. Clint zrozumiał, że węże ignorują stukające w szybę dzieci tylko dlatego, że alternatywą jest przywalenie głową w szkło. Gdy któregoś dnia szkła zabraknie i te węże wypełzną, uduszą wszystkie stukające w szyby dzieciaki. 
– Większość tego, co miałeś przy sobie, znajdziesz w szafce obok łóżka. Nawet pistolet z pustym magazynkiem. Dopóki jesteś za tą zaporą, możesz nim pograć sobie ping-ponga  – Cross uśmiechnął się jak ktoś, kto już w dzieciństwie czerpał przyjemność z podrzucania kotom kanarków. 
Zamachnął się i uderzył mocno o przezroczystą ścianę. Wcześniej Clint myślał, że to tylko tworzywo sztuczne. Teraz, kiedy zobaczył rozchodzące się kręgi niczym te na wodzie, doszedł do wniosku, że w najlepszym wypadku to nadtworzywo, od którego wszystko odbije się jak od trampoliny. 
– Długo nad tym myślałeś, Cross? Kawałek kauczuku w ścianie i mam zgnić w tym pięciogwiazdkowym lochu? 
– Potraktuj to jako aperitif. Tym razem nie popełnię tych błędów, co ostatnio. A uwierz mi, zapamiętałem sobie tamten dzień bardzo dokładnie.  Znam kilka nowych sztuczek. Czytasz gazety? Pewnie nie, tacy jak ty nigdy nie czytają gazet, jak należy. Wiedziałbyś, w co zainwestowałem. Twoja sikorka mnie do tego zainspirowała. 
Clint łypnął na Crossa spode łba. Od ich pierwszego (i jak do niedawna jedynego) spotkania minęło prawie dziewięć lat. Przez ten czas Willahem Cross nie postarzał się nawet o jeden dzień. Wnikliwy obserwator dostrzegał jednak w jego – niezwykle jak na mężczyznę po czterdziestce – gładkiej twarzy ślady ingerencji chirurga. Szczególnie uwidoczniało się to na czole, gdzie toksyna botulinowa posłużyła do wypełnienia zmarszczek, co znacznie ograniczyło mężczyźnie mimikę. 
– Medycyna – powiedział Cross, wyraźnie rozkoszując się tym słowem. – Dokonałem takiego cudu, że żaden bóg nie jest w stanie mi dorównać. 
– Jak myślisz, ile zajmie moim kumplom znalezienie mnie? Trochę się zmieniło, odkąd widzieliśmy się po raz ostatni... 
– Wiem – urwał przedsiębiorca. – Przez te wszystkie lata nie mogłem się od ciebie uwolnić, Barton. Przeczytałem wszystko, co można o tobie przeczytać. Niewiele, jakbyś praktycznie nie istniał. Powiedz mi, jak to możliwe, że ktoś, kogo praktycznie nie ma, spędza mi sen z powiek od dziewięciu lat? 
Hawkeye nie odpowiedział. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że rozmawia ze schizofrenikiem. Cross zawsze był lekko szalony, jak każdy, kto może mieszać innym w głowach. Teraz był bardzo szalony. To, co najbardziej przerażało, to logika tego szaleństwa. 
– Mógłbym zaaplikować ci komórki rakowe, które zeżrą twoje płuca w pół roku. Ale wtedy ty umarłbyś i miał spokój, ja musiałbym dalej się z tobą męczyć. Wymyśliłem coś znacznie gorszego. Nie uwolnisz się ode mnie przez resztę wieczności. 
Skończył mówić, cofnął się od celi Clinta i dał znać ochroniarzom, żeby poszli za nim. Po kilku krokach odwrócił się przez ramie, żeby powiedzieć: 
– Bogowie muszą być szaleni, Barton. Szczęśliwej rocznicy poznania Crossa, zapamiętasz ten dzień na naprawdę długo. 
Odszedł, a Hawkeye jeszcze chwilę siedział bez ruchu, analizując całą rozmowę. Cross prowadził dialog, ale jedynie pozorowany. Tak naprawdę dał świetny występ aktorski. Jak nieudolny aktor filmu kryminalnego, który próbuje w jednej scenie przekazać możliwie dużo wskazówek. 
Jedno tylko wydawało się oczywiste: mijało dokładnie dziewięć lat odkąd Clint i Mockingbird trafili do Cross Enterprises. 
– Panno Biddle, wie pani, o czym on mówił? – zapytał, gdy uznał, że zagadka go przerosła. 
– Oczywiście! Poda ci Remedium. Słyszałam, że to aż sześćdziesiąt zastrzyków. 
– Panno Biddle, co właściwie pani tutaj robi? 
– Jestem zakładnikiem – przyznała z cichym westchnieniem. – Mój syn był w zespole Otto Redhimera, człowieka, który wynalazł Remedium. 
➠➠➠➠
Otto Redhimer nie był jak inni naukowcy. Na studia genetyczne dostał się dzięki stypendium sportowemu. Przez cały okres nauki zdawał się nie wiedzieć, co tam robi. Nie pasował do reszty, jednak zrządzenie losu chciało, by stał się wspaniałym wykładowcą. Mówił w sposób interesujący nawet dla laika. Jedyną jego obsesją były rasowe chomiki, które hodował w domu w liczbie pięciu. Chomiki krzyżowały się między sobą, niestety w dwóch miotach pojawiły się rude osobniki. Rude nie nadawały się na wystawy. Redhimer postanowił raz na zawsze pozbyć się problemu i wyizolował z włosa chomika białko odpowiedzialne za pomarańczowe zabarwienie sierści. Pracował wtedy w laboratorium wraz z sześcioosobowym zespołem, wszystkich finansował uniwersytet w Baltimore, do którego Frank Biddle musiał dojeżdżać sto pięćdziesiąt kilometrów dziennie, ponieważ mieszkał dokładnie w połowie drogi między mieszkającą w Nowym Jorku matką, a miejscem pracy. Władze uniwersytetu musiały mieć wyraźną nadwyżkę pieniędzy, skoro zapłaciły za badania nad kolorem sierści chomika. Albo niezłe poczucie humoru. 
Jednego wieczoru Redhimer został w pracy dłużej. Izolował z włosów materiał genetyczny, żeby rano nie tracić już czasu. Pomylił się i pobrał jedno dodatkowe białko. Normalnie naukowiec wyrzuciłby próbkę i zaczął od nowa. Otto Redhimer stwierdził, że parę kodonów więcej niczego nie zepsuje. Zwłaszcza, że uznał „doczepiony” fragment genu za białko, które nie odpowiada za nic, a po prostu jest. Co dziwne, ta próbka najlepiej zachowywała się podczas badań. Obiecujące wyniki testów skłoniły Redhimera do zaaplikowania prototypowego lekarstwa jednej rudej samicy. Barwa się nie cofnęła, więc naukowcy wrócili do dalszych badań. W międzyczasie samica chomika wydała młode, które również były rude, a więc kuracja nie działała podwójnie. Redhimer zauważył jednak zmianę w wyglądzie chomika. Właściwie to brak zmian. Chomiki żyją około dwóch i pół roku, po skończeniu trzech miesięcy są w pełni rozwinięte i zaczynają się starzeć. U półtorarocznej samiczki nie było widać oznak starzenia. Badania wykazały, że jej organizm biologicznie ma rok. Jakby zatrzymał się w dniu, kiedy podano jej niedziałającą kurację. 
Otto Redhimer drugi raz nie zamierzał zdawać się na przypadek. Powtórzył jeszcze raz pobranie błędnego białka i jeszcze raz na jego podstawie dopasował wektor. Tym razem zaaplikował go muszkom owocówkom. Ostatni osobnik grupy kontrolnej umarł ze starości po pięćdziesięciu czterech dniach. Trzy po kuracji genowej radośnie latały dalej. Przeżyły nawet własne potomstwo, bijąc rekord życia muszki owocówki pięciokrotnie. Po trzystu dniach kurację przeszło już więcej gatunków i żaden nie wykazywał powikłań. Otto Redhimer w trybie błyskawicznym załatwił patent na... 
➠➠➠➠
Opowieść panny Biddle przerwało pojawienie się kolejnych dwóch strażników. Clint pozwolił się prowadzić przez kompleks śluz i korytarzy do windy. Skute białą obręczą nadgarstki nie były jego największym zmartwieniem, dałby radę dwóm ociężałym strażnikom. W niedokończonej opowieści było coś niepokojącego. Niemal tak mocno niepokojącego, jak w zachowaniu Crossa. Kto o zdrowych zmysłach łapie wroga w pułapkę i prowadzi do serca, gdzie najłatwiej może zostać zraniony zamiast po prostu zabić go na miejscu? Oczywiście Hawkeye znacznie bardziej wolał być trzymany w dziwacznej celi z barierą emitującą drgania niegasnące niż zostać zabitym na miejscu. Jednak nie umiał dopatrzeć się w tym logiki. Zastanawiał się, ilu ludzi jest tutaj przetrzymywanych. Oprócz celi swojej i panny Biddle nie zauważył żadnej. 
Weszli do małego pomieszczenia, które przypominało gabinet dentystyczny. Fotel miał zamontowane skórzane pasy na podłokietnikach, oparciu pod nogi i w miejscu, gdzie leżący na nim pacjent miałby żebra. Po przeciwległej stronie pokoju stał duży parawan, za którym poruszał się ludzki cień.  Nie minęła minuta, jak cień wyłonił się z zasłony. 
Ostrzyżona po męsku kobieta w długim fartuchu gestem kazała strażnikom wyjść. Cofnęli się za drzwi. 
– Siadaj – poleciła, odwracając się twarzą do Clinta. Spodziewał się, że będzie miała przekutą brew. Nie miała. Ale na pewno przechodziła chemioterapię. Głos miała słaby, na granicy słyszalności, a jednak biła z niego niewymuszona siła. 
– Podam ci trzy zastrzyki. W ramię, kark i udo. Usiądź na fotelu. 
Nie poruszył się. 
– Zastrzyki na co? 
– Nie powiedzieli ci? – Usłyszał szczere zdziwienie. – To by nawet wyjaśniało, dlaczego jeszcze nie nazwałeś mnie aniołem. 
– A powinienem? 
– Co drugi pies w Ameryce myśli, że nazywa się „nie”. Ja niedługo zacznę myśleć, że jestem aniołem. A zaczynałam jako Olivia Packard, dziewczyna z Oregonu, która podpisała umowę o przyjęcie Remedium i zwolnienie Crossa z odpowiedzialności za kurację. Nie żałuję. Ale może zacznę. Mam naprawdę dużo czasu. Siadaj – powtórzyła spokojnie. 
Tym razem usiadł. Zanim do niego podeszła, ponowił pytanie o skutki Remedium. 
– To terapia genowa – wyjaśniła znudzonym tonem. Musiała tłumaczyć to już setki razy. – Tworzymy wirusa, który atakuje jedno określone białko. Organizm przestaje dostawać sygnał „starzej się” i przestaje się starzeć. Ile masz lat? 
– Trzydzieści trzy. 
– Doskonały wiek – przyznała z uznaniem. – Teraz będziesz miał trzydzieści trzy lata już zawsze. O ile nie przejedzie cię samochód albo nie zabije rak. Mnie prawie zabił. Miałam dwadzieścia pięć lat, kiedy wzięłam Remedium. Jesteśmy równolatkami. 
Przypięła Clinta skórzanymi pasami. Luźno. Nie miała na tyle siły, by zacisnąć je do końca. Mógł się wyrwać, obezwładnić kruchą kobietę. Ale nie chciał. Patrzył na jej dwudziestopięcioletnią twarz i wiedział, że Olivia będzie tak samo wyglądała za kolejne dziesięć czy piętnaście lat. Cross również się nie zestarzeje. Dlaczego nie miałby do nich dołączyć? 
Zwykle nie miał nic przeciwko zastrzykom. Tym razem odczuwał bardziej niż lekką awersję na widok samej igły. Była wielka jak dla słonia. 
– To terapia genowa, muszę trafić naprawdę głęboko – wyjaśniła Olivia Packard, widząc błysk niepewności w oczach pacjenta. 
Zastrzyk w ramię był do zniesienia.
Przy zastrzyku w udo „boli” było łagodnym eufemizmem od tego, co czuł. 
Przy zastrzyku w kark chyba stracił zmysły. 
Paznokcie wbił głęboko w fotel pełen podobnych nierówności. Wierzgał nogami, nie mogąc nad nimi zapanować. Kobieta wyszarpnęła igłę z jego szyi i przyłożyła wacik do krwawiącego miejsca. 
Zignorowawszy żałosny stan pacjenta, pobrała mu krew. Olivia Packard była równie sterylna, co jej gabinet.
➠➠➠➠
Spodziewał się, że Cross przyjdzie do niego zaraz po skończeniu terapii. Nie pojawił się aż do końca dnia, co akurat dało Clintowi czas na dojście do siebie. Udawał zainteresowanego opowieścią panny Biddle o jej szczeniaczkach, a tak naprawdę cały czas wpatrywał się w swoje dłonie, czekając aż coś się stanie. Nie spodziewał się żadnego konkretnego objawu. Po prostu liczył, że coś się wydarzy. Znak, że już teraz jest nieśmiertelny. Wciąż męczyła go myśl, na co Crossowi nieśmiertelny wróg.
– Masz we krwi jeszcze jeden wektor – oznajmił Willahem, gdy pojawił się następnego dnia rano. Musiało być rano, bo dostarczony do celi Clinta posiłek przypominał składem śniadanie.
– Elektroniczny, to dopiero prototyp – ciągnął przedsiębiorca. Hawkeye przyjął taktykę uporczywego milczenia. – KOLORY noszą tylko nieliczni. Na przykład ja. To roboty wielkości ziarnka grochu. Możemy rozłożyć je, a one scalą się dopiero w organizmie nosiciela. Ten, którego zaaplikowaliśmy tobie ma tylko jedną funkcję. Będziesz niegrzeczny, a on przetnie ci tętnicę przy samym sercu. Coś mi się w tobie nie spodoba, a on przetnie ci tętnicę. Chociaż pomyślisz o zaatakowaniu mnie, on przetnie ci tętnicę. I tak dalej, i tak dalej... W nieskończoność.
Roześmiał się z własnego żartu. Hawkeye obserwował jego trzęsący się podbródek, starając się nie myśleć o tym, z jaką przyjemnością złamałby tę szczękę. Wreszcie zrozumiał motywy Corssa. Myślał, że Will się zmienił, a tak naprawdę używał wciąż tych samych metod, przerzucił się tylko na inne środki. Dziewięć lat temu wykorzystał przeciwko Clintowi i jego partnerce telepatię, obecnie wykorzystywał technologię. Dziewięć lat temu Clint uratował siebie i Mockingbird, teraz musiał uratować tylko siebie, ale to wcale nie poprawiało jego sytuacji. Wtedy zniszczył sobie słuch, żeby wyrwać się spod kontroli umysłu. Od KOLORA nie miał się jak uwolnić.
Cross odpiął spinkę od mankietu i przyłożył do jakiegoś panela, którego Hawkeye nie widział z wnętrza celi. Osłona zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu.
– Straciłeś pazury, Barton. To wszystko było za łatwe.
Hawkeye dalej milczał. Wyszedł z celi, obojętnie patrzył, jak Cross używa spinki od mankietu, żeby otworzyć obręcz krępującą nadgarstki. Mężczyzna cały czas posyłał Clinotwi pełne politowania spojrzenia.
Panna Biddle z niekrytym smutkiem patrzyła, jak towarzysz rozmów idzie za Willahelmem Crossem jak bezmózgi zombie.

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.