Bierzesz nożyczki, blachę, taśmę klejącą i zapałki.
Nacinasz z lewej, przytrzymujesz, zaginasz i masz granat.
Ciemnofioletowe ściany nadawały wnętrzu ciężkiej atmosfery, którą pogłębiały utrzymane w ciemnej kolorystyce plakaty z gier fabularnych, prezentujące głównie zgrabne elfki i boginki w stanikach kolczych. Albo nawet i bez.
– Cholera – zaklęła Jess, patrząc na monitor komputera, który zażądał wpisania hasła. – Jakie jest najpopularniejsze hasło w Ameryce?
Clint nie zareagował od razu, zajęty roztrząsaniem tego, jakim cudem cienkie niteczki przy stroju jednej z pań na plakatach nie zerwą się przy pierwszym ruchu. Wreszcie potrząsnął głową i zerwał plakat ze ściany.
– Co ty robisz?!
– Spodziewałem się czegoś w stylu Skazanych na Shawshank – odparł, podchodząc do następnego plakatu. – No wiesz, dziura w ścianie, wyjście na wolność.
– Na pierwszym piętrze?
Plakat powędrował na łóżko.
– Ja bym wyszedł przez okno. – Clint znów wzruszył ramionami.
– Ale ty nie jesteś nastolatkiem ze znaczną nadwagą i sfałszowanym zwolnieniem z wuefu. Ogranicz filmy, w których Morgan Freeman gra Irlandczyka, to dobrze ci zrobi.
Puścił mimo uszu uwagę o Freemanie, którego rola w Skazanych była po prostu doskonała i to nie podlegało dyskusji. Zwłaszcza, jeśli mieli brać w niej udział heretycy pokroju Jones. Zerwał trzeci plakat. Zostało jeszcze pięć.
– To bez sensu – powiedziała Jessica tak, jak mówi się do przedszkolaków, którzy próbują wsadzić prostokątny klocek do okrągłego otworu.
– Daj mi chwilę – rzucił zniecierpliwiony Clint. – To metoda Willy'ego Wonki: jest tylko jeden złoty batonik. Trzeba go tylko znaleźć.
Zrzucił plakaty z łóżka na podłogę i ułożył się wygodnie z głową na poduszce. U góry miał tylko zwisający z sufitu żyrandol obklejony symbolami z Magic The Gathering. Za to z lewej strony łóżko było niemal dosunięte do ściany. Na niej wisiały ciasno dwa plakaty, ale wybór między nimi był banalny. Clint podniósł się i odkleił postapokaliptyczną ślicznotkę w resztach munduru, siedzącą okrakiem na sporym kamieniu. W jednej ręce trzymała czerwonego lizaka, drugiego opierała na olbrzymim karabinie marki Fallout.
– Mogę ci mówić Dora Odkrywczyni?
– Może innym razem – odparł, wyraźnie zadowolonym z siebie tonem. Sięgnął do lampki nocnej. W jej świetle na ścianie natychmiast uwidoczniły się ołówkowe zapisy. – Tu jest Johnny.
Jessica teatralnie klasnęła parę razy. Czynnik ludzki. Zawsze jest ta kartka z zapisanymi hasłami, w tym wypadku ściana.
– Co mam wpisać?
– Enter.
– Już próbowałam.
– Nie przycisk, słowo „enter”.
– Pieprzeni fani Matrixa... Co jeszcze tam masz?
– Hasło do komunikatora, paru gier, trzy adresy mailowe. O, to jest ciekawe.
Wstał z łóżka i przyklęknął, żeby pod nie zajrzeć. Znalazł jedynie czarną kostkę o dwunastu ścianach. Automatycznie schował ją do kieszeni. Okrążył pokój dwa razy, co chwilę przystając i przyglądając się pomieszczeniu pod różnymi kątami.
– Powiesz, czego szukasz, czy będziesz zgrywał Sherlocka?
– Dzieciak ma gdzieś laptopa. Którego nie sprawdzała policja. Z peceta wymontowali twardy dysk, wszystko skopiowali, ale chyba nie uznali za warte przejrzenia. Pewnie słusznie, bo też nie trzymałbym wszystkiego na pececie.
– Dlaczego? – Jessica zmarszczyła czoło. Clint miał ochotę się śmiać. W jego mieszkaniu poradziła sobie bez problemu, ale pogubiła się w pokoju nastolatka.
– Bo to sprzęt do gier. Spójrz na samą myszkę: ma pierdyliard przycisków. Klawiatura zajmuje trzy razy tego, co normalna, jest nawet kierownica i komplet joysticków. Jak widzę taki sprzęt, to sam mam ochotę pograć.
– To po prostu stos męskich zabawek – mruknęła, przeglądając szuflady biurka, by ukryć zakłopotanie.
– Tak – zgodził się Hawkeye, otwierając szafę. – Ale my bardzo dbamy o swoje zabawki. Pewnie całe kieszonkowe wydawał na RAM i karty graficzne. Często otwierał obudowę, aktualizował sterowniki... Trzymanie tam maili i szkolnych wypracowań byłoby świętokradztwem.
Ubrania w szafie były równo ułożone. Hawkeye nie miał cierpliwości przekładania ich w tę i nazad. Brał w rękę po kilka sztuk i wyrzucał na podłogę. Zgodnie z przewidywaniami, znalazł laptopa. Zakopany pod piżamami na najwyższej półce. Oddał komputer Jess.
– Rozładowany – powiedziała chwilę po tym, jak szpetnie zaklęła. – Przez pół roku mieli pod nosem źródło informacji o chłopaku i nawet o tym nie wiedzieli. Mamy przesrane.
– Niekoniecznie. – Clint wyłowił coś spomiędzy ubrań (w większości dużych, czarnych koszulek i spodni-bojówek).
„Coś” okazało się grubym, czarnym brulionem z pustą okładką. Barton otworzył na losowej stronie i powtórzył filmowe „Tu jest Johnny”.
– Necronomicon?
– Lepiej. Adresy jego kumpli i daty spotkań od początku zeszłego roku.
– Nie doceniałam siły faceta z łukiem. Wrzuć komputer i notatnik tutaj – podała mężczyźnie sportowy plecak, który wyglądał na nigdy nieużyty.
Zeszli na dół, Ben Jetters pracował przy otwartych drzwiach biblioteczki. Podniósł się zza biurka, kiedy dwójka detektywów (z czego jeden bez licencji) przeszła przez próg.
– Pożyczymy parę rzeczy, dobrze? – Jessica znowu przybrała ten łagodny ton. Clint wiedział, że kobieta potrafi być do-rany-przyłóż, ale nie spodziewał się, że aż do takiego stopnia. Zupełnie nie orientował się w sytuacji, którą Ben Jetters przyjmował jako coś naturalnego.
– Tak, jak się umawialiśmy; tu jest zaliczka. – Mężczyzna wręczył jej kopertę z gotówką. Przyjęła bez liczenia.
➠➠➠➠
Zostawili Jettersa w jego dużym, pustym domu, gdzie chyba tylko książki były jako tako przyjazne. Przez te dwie godziny wiosenna pogoda doszczętnie się popsuła. Niebo przysłoniła kurtyna szarych, kłębiastych chmur. Uporczywie siąpił drobny, ciepły deszczyk. Mokre ulice wydawały się matowe, jak własne odbicie w wodzie. Clint założył kaptur. Zgodnie z nakazami dobrego wychowania, szedł od strony ulicy, by dżentelmeńsko zostać ochlapanym i tym samym uchronić Jessicę od tej wątpliwej przyjemności. Istniała szansa, że sam nie wróci nadprogramowo mokry, bo ruch na ulicach zwolnił i stopniowo przerzedzał się.
– Zastanawia mnie tylko, skąd wiedziałeś o plakacie – powiedziała, odgarniając z twarzy mokre kosmyki włosów.
– Miał na półce z książkami Skazanych na Shawshank, tym się sugerowałem.
– Charliego i Fabrykę Czekolady też miał?
– Nie, na pewno nie na widoku. Ale nastolatkowie są mistrzami kamuflażu. Zawsze trzeba chwilę się namęczyć, żeby ich rozgryźć.
– Sam do tego doszedłeś?
– Ze sporą pomocą Kate. – Hawkeye uśmiechnął się jednym kącikiem ust. – Nie mówię jej tego, ale uczę się od niej chyba nawet więcej niż ona ode mnie.
Zanim doszli do mieszkania Jess, rozpadało się na amen. Chociaż dzień zapowiadał się słonecznie, deszcz zmył to wrażenie. Może należało się Nowemu Jorkowi za ostatnie suche tygodnie i niemal bezdeszczowy Wielki Post.
Gdzieś niedaleko rozległy się dzwony kościelne, wybijające piątą po południu najdziwniejszego dnia, jaki tej wiosny przydarzył się Clintowi. Wszystko jednak zmierzało ku szczęśliwemu zakończeniu; zaraz weźmie komórkę z mieszkania Jess i dodge challengerem rocznik '70 wróci na Brooklyn, mając dwadzieścia tysięcy w wewnętrznej kieszeni kurtki i słuchając znów tej samej płyty Pink Floyd.
➠➠➠➠
– Jess, poczekaj – odezwał się nagle Clint, gdy ona już wyjmowała klucze z kieszeni kurtki.
– Coś nie tak?
– Zostawiłaś w mieszkaniu zapalone światło?
– Zawsze wyłączam – powiedziała bez zastanowienia. Cofnęła się parę kroków i zadarła głowę, żeby spojrzeć w okna własnego mieszkania. – Co do...
W kuchni i dużym pokoju paliły się światła. Jess w duchu podziękowała swojej mamie, która z nieprzymuszonej woli w co drugą niedzielę zajmowała się wnuczką. Miała pewność, że Danielle jest bezpieczna kilka przecznic stąd. Zaraz miała iść ją odebrać.
– Może jestem bardzo naciąganym detektywem, ale za to z tym szpiegiem to nie ściema – powiedział Clint i wyjął klucze z dłoni kobiety. – Trzymaj się blisko moich pleców.
– Wiesz, co robić? – zapytała szeptem, kiedy otworzył drzwi na klatkę schodową.
Zatrzymał się na chwilę i obejrzał na Jessicę. Nie podobała mu się w wersji bez animuszu.
– Robiłem to setki razy, Jess – zapewnił ledwo słyszalnie.
Zabawne, że ktoś taki, jak Hawkeye jest w stanie nawet w szepcie zawrzeć całą swoją pewność siebie. Bardzo przekonującą. Kiedy spotkali się pierwszy raz tego dnia, był splątany i zagubiony. Teraz bezszelestnie wbiegał po schodach. Po układzie rąk poznała, że trzyma pistolet. Nawet nie dostrzegła, kiedy go wyjął. Jednak patrząc na Clinta (choć w ciemnościach nie mogła zobaczyć zbyt wiele), wiedziała, że nie chciałaby, żeby na jego miejscu znajdował się ktokolwiek inny. Schował gdzieś arogancję i chęć popisania się. Został do kwadratu cichy, do kwadratu skupiony i cholernie precyzyjny agent Barton.
To, że drzwi jej mieszkania są otwarte, Jessica poznała po wygiętych zawiasach i śladach po łomie. Na pewno przy otwieraniu zrobili trochę hałasu, ale najbliższa sąsiadka była w połowie głucha, a piętro niżej mieszkał Wietnamczyk, który wracał dopiero późnymi wieczorami.
Hawkeye stopą otworzył uchylone drzwi na całą szerokość i błyskawicznie schował się za nimi. Dał znać Jess, by została na klatce i ostrożnie stanął na wprost wejścia do mieszkania. Nic nie wyskoczyło ze środka, więc wszedł tam, trzymając palec na spuście Beretty. Może i pistolet nie był najcelniejszym na rynku, ale o to akurat Clint nie musiał się martwić. Ważne, że broń była lekka i praktycznie się nie zacinała.
Jess bardzo nie spodobało się to, co usłyszała w ciągu następnych kilkunastu sekund. Był okrzyk „ej, chłopaki”. Był rzut czymś ciężkim. I odgłos tłuczonej ceramiki. Przekleństwo. Uderzenie, znów przekleństwo. Coś upadło. Niewielki, metalowy przedmiot. Jess zacisnęła oczy i bardzo życzyła sobie, żeby to nie była Beretta.
Cokolwiek poszło nie tak, Clint był teraz w poważnych tarapatach. Jeśli tamci mieli broń, a mieli na pewno, był bez szans. Niewiele myśląc, Jessica wbiegła do środka, prosto do salonu, który z korytarzem łączyło bezpośrednie przejście.
Jej przybycie zdekoncentrowało trzech włamywaczy. Najwyższy, szczupły ciemnowłosy młody mężczyzna, przyglądał się imponujących rozmiarów trzem telewizorom i licznym odtwarzaczom oraz sprzętowi audio. W ręku trzymał kij baseballowy. Pozostali dwaj pochylali się nad klęczącym na podłodze Clintem. Mieli noże, ale wahali się, jakby nie wiedzieli, co z nimi zrobić.
– Mówiłem ci, żebyś została na zewnątrz – syknął Hawkeye.
– Masz kłopoty – odparła, nieco zbita z pantałyku. Ten z kijem nie czekał na dalszy rozwój wydarzeń, zamachnął się i trafił w łopatki kobiety.
Jessica wzdrygnęła się, po czym odwróciła do włamywacza z paskudnym uśmiechem na ustach. Zabolało. Nie tak, jak mogłoby, gdyby był naprawdę dobry. Brakowało mu siły, żeby złamać tym kość. Mógł uszkodzić nerki, ale trafił na nieodpowiednią osobę. Jess zdzieliła go pięścią w podbródek. Nie był to twardy reset, ale wystarczyło, by zamroczyć nieproszonego gościa na dłuższą chwilę. Zatoczył się kilka kroków do tyłu.
– Oni mają – poprawił ją Clint, zwinnie wstając z klęczek. W obu rękach trzymał długie, wąskie noże, które przypominały sztylety i na pewno wyglądały bardziej fachowo niż broń włamywaczy. Oni prawdopodobnie zabrali największy sprzęt, jaki mieli w kuchni.
– Mówiłeś, że nie ma broni – odezwał się pierwszy z włamywaczy.
– Bo ją rzucił na ziemię. Skąd miałem wiedzieć, że gość wyczaruje sobie noże?
Clint uniósł brwi w wyrazie zdziwienia. Z reguły powinna była paść sarkastyczna uwaga o słowie „hop” i skakaniu, potem atak. Tymczasem ci dwaj zupełnie nie wiedzieli, co zrobić.
– Kiedy on je w ogóle wyciągnął?
– Może ma dwa ataki na turę – odezwał się trzeci głos, należący do ostatniego z włamywaczy. Tego z kijem.
Znów się zamachnął, tym razem bardziej wymierzył. Clint uchylił się przed uderzeniem, przez co na linii ognia znalazło się okno. Szkło rozprysnęło się na wszystkie strony. Jessica osłoniła oczy. Wtedy coś szarpnęło ją od tyłu. I znowu. Za trzecim razem uświadomiła sobie, że napastnik zabrał jej plecak z laptopem i notatnikiem Waltona Jettersa. Krzyknęła.
Hawkeye rzucił się, by złapać plecak, ale zacisnął palce już tylko na drobinkach kurzu. Plecak wylądował na mokrej ulicy. Clint postawił już jedną nogę na parapecie. Dałby radę w niecałą minutę zejść na dół. Chwycił ramę, ignorując, że wystające z niej szkło boleśnie rani dłonie. W następnej sekundzie jakby przetoczył się grzmot. Ciężarówka z logiem koncernu drobiowego przejechała czterema wielkimi kołami po laptopie.
– Kurwa!
Mężczyzna odwrócił się w samą porę, żeby zablokować nieudolny cios nożem. Wystarczyło, że mocniej ścisnął nadgarstek przeciwnika, a ten upuścił broń. Nieudolność włamywaczy wciąż zaskakiwała. Barton uderzył kolanem w brzuch tamtego.
Pobladł i jednocześnie poleciał do tyłu. Straciłby równowagę, gdyby towarzysz nie złapał go za jedno ramię. Z zadziwiającą lekkością przywrócił kumpla do pionu. Potem drugą ręką chwycił ostatniego, który zdążył zarobić już parę siniaków od Jessiki. Ten najsilniejszy przeciągnął kumpli do okna i skoczył, nie wypuszczając ich. Clint spojrzał w dół; tylko szczątki plecaka. Ani śladu włamywaczy nigdzie dookoła. Mogli być na dachu.
– Zaraz wracam – rzucił, wychodząc przez okno.
Budynek pokrywała dekoracyjna ciemna cegła, co dawało mnóstwo punktów oparcia dla stóp. W odróżnieniu od bloków na Brooklynie, tutaj były jedynie cztery piętra, zwieńczone płaskim dachem. Wspinaczka w deszczu nie należała do ulubionych zajęć Clinta, ale nie była też czymś, z czym by sobie nie poradził. Stanął na dachu i wytarł ręce o spodnie, zostawiając na nich ślady wody i odrobinę krwi ze skaleczeń.
Spojrzał w niebo z taką pretensją, jakby te wszystkie chmury były winne prześladującemu go pechowi. Z drugiej strony, choć Barton nigdy nie bawił się w sentymenty, deszcz ma to do siebie, że nie może padać w nieskończoność. To był bardzo dobry moment, żeby przestał. Pobożne życzenie. Gdzieś w oddali błysnęło. Pierwsza wiosenna burza w Nowym Jorku.
Brak komentarzy:
Stan Lee patrzy na to, co piszesz...
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.