14 czerwca 2013

BUDAPESZT (1)

            Syntetyczne światło jarzeniówki na korytarzu wpadało do małej sali i załamywało się w przezroczystym płynie. Z przezroczystego woreczka płyn ściekał przezroczystą rurką prosto do żyły mężczyzny o niemal przezroczystej skórze. Prześwitywały przez nią nabrzmiałe naczynia krwionośne, szczególnie widoczne na nadgarstkach i szyi. Mimo ciepłego światła palącej się na małej szafce lampki, mężczyzna w szpitalnym łóżku wyglądał upiornie. 

            Albo wyglądał upiornie dlatego, że Clint ciągle porównywał go z obrazem agenta Marshalla z czasów jego świetności. Nic nie było w stanie wymazać z pamięci Bartona wspomnienia energicznego, ale surowego w sposobie bycia mężczyzny, przed którym zawsze czuł lekką obawę. Zawsze myślał, że agent Marshall zestarzeje się tak, jak Sean Connery i nawet dobiegłszy siedemdziesiątki nie straci żadnego atutu. 
            Marshall miał pięćdziesiąt kilka lat, wyglądał na więcej o jakieś trzydzieści i nie był już w stanie otworzyć ust, żeby się odezwać. Clint nie czuł jednak litości wobec tego człowieka, udało mu się znaleźć szacunek. Był to jednak szacunek dla zmarłego. 
            Agent Marshall umierał w prywatnej klinice w Waszyngtonie. Jeśli zachował na tyle świadomości, żeby o tym wiedzieć, musiał być potwornie rozczarowany. Dawno już pogodził się z nieuchronnością śmierci, do ostatka jednak wierzył, że zginie podczas misji dla SHIELD. Tymczasem przyszło mu konać w szpitalu, jak ludziom bez jego sławy i reputacji. Ci ludzie mieli zwykle rodzinę, która przy nich czuwała. Marshall miał jedynie agenta, który lata temu był po prostu rekrutem, podczas gdy Marshall był legendą SHIELD. Teraz ten agent był legendą, a Marshall jedynie niedołężnym, starym człowiekiem, który umierał. Zmiana nie zaszła nagle, zaczęła się już lata temu i postępowała nieuchronnie, wytrwale brnąc przez czas i przestrzeń. Od Budapesztu po Waszyngton.
            Korytarze były tutaj tak sterylnie białe, że od razu miało się wrażenie wędrowania pośród śnieżycy. Dosłownie gdzie się nie obróciło, widziało się idealnie wypolerowane poręcze, krzesła, nawet krystalicznie czyste stroje przemykających się pielęgniarek, którym płacono widać za to, by nie robiły hałasu i pozwalały pacjentom spokojnie umierać. Przerażający chłód, bijący w stronę Natashy z każdym jej krokiem, zaburzała jedynie gorąca kawa w plastikowym kubku. Choć jej dłoń cierpliwie znosiła nadmierną dawkę ciepła, z ulgą wyciągnęła dłoń w stronę Clinta, podając mu dawkę płynnej kofeiny. To była pierwsza rzecz, jaką zrobiła, przekraczając próg pokoju. Na początku bała się spojrzeć w stronę Marshalla. Jednak ten strach nie był taki sam, jak kiedyś. Była przerażona, że to właśnie na jej oczach umrze największa legenda Tarczy. Kogo jak kogo, ale jej zdecydowanie nie powinno tutaj być. Gdyby to zależało od niej samej, już dawno siedziałaby wygodnie w samolocie do Nowego Jorku. Jednak rozkaz to rozkaz. Czuła się też zobowiązana, by czuwać tutaj z Bartonem.
            - Wybacz spóźnienie – rzuciła w jego stronę, udając obojętność i starając się nie patrzeć na wystające spod bladej skóry żyły Marshalla. – Mała awaria kuchenki w rezydencji. Nie było nikogo w pobliżu, a Jess musiała zająć się małą. Chyba się biedaczyna przeziębiła… - Dopiero po krótkiej chwili zdała sobie sprawę, że jeszcze parę miesięcy temu w życiu nie wypowiedziałaby takiego zdania, do tego takim tonem. – Jak wygląda sytuacja?

            Z cichym szelestem kartek Clint zamknął trzymaną na kolanach grubą teczkę wypełnioną czarno-białymi kserokopiami akt SHIELD, przetarł oczy i spojrzał na Natashę, jakby w pierwszej chwili jej nie rozpoznał. 

  – Pielęgniarka mówi, że to potrwa najwyżej do rana. 
   Pociągnął łyk kawy ze styropianowego kubka. W odróżnieniu od standardowej szpitalnej kawy, ta smakowała tak, jak powinna i nie zalatywała środkiem dezynfekującym. 
  – Tasha, pamiętasz...? 
  – Pamiętam. 
  Na urywek sekundy złapał jej spojrzenie i utwierdził się w przekonaniu, że mieli bardzo różne wspomnienia z Budapesztu.


                 Pogoda tego ranka była wyjątkowo paskudna. Deszcz przeszkodził jej w planach obserwacji miejsca, w którym miał znaleźć się jej zleceniodawca. Kiedy kontaktował się z nią w Montrealu, wydawał się dosyć tajemniczy. Dlatego nie zamierzała stawić się na spotkaniu, jedynie obserwować zachowanie osobnika z białą różą w lewej dłoni. Tak miała go rozpoznać, chociaż on z pewnością nie dowiedziałby się, jak ona sama wygląda. Standardowa procedura. 

            Planowała obserwować ludzi pod pomnikiem powstańców z dachu kamienicy, na której mieścił się taras uroczej kawiarni z całkiem smacznymi ciastami. Pogoda jednak, od dwóch dni jej pobytu typowo letnia i słoneczna, zrobiła jej psikusa. Aby nie rzucać się w oczy, konieczna była zmiana lokalizacji.
            Przez pięć minut wyczekiwania na oddalonym nieco przystanku autobusowym, przemoczona do suchej nitki, nie zauważyła nikogo, kto zastosowałby się do jej instrukcji. Dopiero po kwadransie na miejscu zjawił się mężczyzna. Pasował do głosu osoby, z którą rozmawiała przez recepcyjny telefon. Wysoki, barczysty i łysy. Nie miał ze sobą parasola, więc krople deszczu zabawnie odbijały się od czubka jego głowy. Stał może minutę, rozglądając się dookoła, dopóki nie zauważył małego chłopca, szarpiącego go za nogawkę garniturowych spodni. Malec, może siedmioletni, wskazał na pobliski sklep odzieżowy.
            - Pana narzeczona mówi, że tam na pana czeka – wyrecytował po węgiersku, nie dbając o to, czy przewyższający go chyba trzykrotnie wzrostem człowiek zna jego ojczysty język. Wydawało się jednak, że zrozumiał, bo kiwnął głową, odesłał dzieciaka i ruszył przez ulicę we wskazaną stronę.
            - Tragiczna pogoda, co nie? – mruknęła Natasha po tutejszemu, obracając się do stojącej w pobliżu kobiety i chwytając ją pod ramię. Przypadkowa dama, na oko trzydziestoletnia, na początku była zszokowana. Dopiero chwilę później wyrwała się z uścisku, odsuwając od rudowłosej i patrząc na nią jak na idiotkę. Idealnie się złożyło, bo potencjalny zleceniodawca minął ją, nie zwracając nawet uwagi na trzymające się pod rękę kobiety pod parasolami.

            Węgierka nadal coś mruczała pod nosem, posyłając w stronę Natashy nienawistne spojrzenia. 

            - Proszę wybaczyć, nie rozumiem po węgiersku – dodała w swoim ojczystym języku Romanoff, obracając się na pięcie i podążając za oddalającym się łysym mężczyzną.
            Nie mogła pozbyć się wrażenia, że skądś zna tę twarz. W ostatnim czasie przewinęło jej się w rękach wiele papierów. Standardowo, przed tak obiecującą rozgrywką musiała rozeznać się w sytuacji na rynku. Kilka osób, pod które łatwo będzie się podszyć albo na które nie powinno być problemu się powołać.  Oraz lista tych agentów rządowych i członków siatki szpiegowskiej, których udało jej się znaleźć, włamując do danych rządowych. Nie było to proste, biorąc pod uwagę ostatnie problemy ze znalezieniem komputera podłączonego do sieci.  
            Stąd znała tę twarz, teraz była tego pewna. Nie potrafiła jednak ocenić, czy był to jeden z polityków, czy – co mniej prawdopodobne – agent SHIELD. Ostatnio skubani zaczęli pojawiać się to tu, to tam. Nie podobała jej się częstotliwość słyszanych informacji o tej agencji.  Raz, że mieli niezwykle irytującą nazwę. Dwa, o ile dobrze zrozumiała bełkot wykrwawiającego się na śmierć podejrzanego współpasażera pociągu do Wiednia, była już sławna nie tylko w kręgach przestępczych. A to dobrze nie wróżyło jej spokojnej karierze. Szczególnie, że musiała napotkać tę przeszkodę właśnie teraz, gdy zaczęła odczuwać i jednocześnie odrzucać poczucie lekkiego zmęczenia materiału. Ta misja miała być ostatnią przed krótkim urlopem.
            Łysy mężczyzna zatrzymał się na środku sklepu, mocno rozzłoszczony grą w kotka i myszkę. Widać, że zależało mu na szybkiej transakcji. Natasha jednak stała z boku, przykładając przed lustrem do swojego ciała czerwony sweter. W odbiciu widziała, jak mężczyzna z różą w dłoni wierci się niespokojnie. Wreszcie, sięgnął do ucha. Nie po to, by je podrapać, ale by niepokojąco długo je przytrzymać.
            - O żesz ty…
            A więc obawy, które wczorajszego wieczora dopadły ją na strychu magazynu przy linii kolejowej (kilkanaście godzin po przybyciu do Budapesztu zdążyła już znaleźć ciekawą lokalizację, gdzie mogłaby ewentualnie się zaszyć), okazały się prawdziwe. Do tej pory nie sądziła, że taka Tarcza będzie na tyle głupia, by zrobić na nią tak przewidywalną obławę. Miała cichą nadzieję, że pokażą jeszcze, na co ich stać. Nie chciała ryzykować, ale była pewna, że jest na tyle niebezpieczna, by mogli na nią wysłać samego Agenta Marshalla. Od razu na samą myśl przeszedł ją dreszcz podekscytowania i niepokoju. Mogło być ciekawie. Odrobina pewności siebie jeszcze nigdy jej nie zaszkodziła, a dzisiaj czuła się na tyle pewnie, by móc stanąć twarzą w twarz z żywą legendą Tarczy. Przynajmniej na ten moment.
            Mając przed oczami obraz zbliżających się kłopotów i przyjemnie niepokojącej perspektywy spotkania z najlepszym agentem SHIELD, wyszła jak burza ze sklepu, podążając w stronę swojej bazy operacyjnej. Jeśli to ma tak wyglądać, powinna zdobyć nieco więcej informacji.


            „Jedź” powiedział Coulson, gdy Clint zadał pytanie o obławę. Fury miał nóż na gardle i po raz pierwszy w historii agencji dosłownie każdy mógł wziąć udział w misji. Właściwie to więcej niż jedno ostrze czekało na pierwszy gwałtowny ruch krtani dyrektora. Każdy wiedział, że kilka silnych figur usiłowało odebrać mu władzę. Że rząd nie zgadzał się z jego metodami. Że jedna Rosjanka wywróciła świat szpiegów do góry nogami. Rankiem każdy dostał informację o obławie na Czarną Wdowę. I każdy był co najmniej skonsternowany, że Marshall nie zdołał załatwić problemu. 

            Barton chciał zostać, pomóc Coulsonowi, który zabiegał o utrzymanie porządku w szeregach agencji. Jednak Coulson powiedział „Jedź”. Bez większych przygotowań Clint złapał pierwszy samolot do Wiednia. Po Wiedniu było Monachium, Frankfurt, Praga... Wszędzie przybywał za późno, wyprzedzali go starsi stażem i doświadczeniem agenci. Mówili o Czarnej Wdowie jako o świetnej agentce. Podczas podążania jej śladami Clint nabrał przekonania, że to nawet nie połowa prawdy. Mimo wszystko Marshall powinien dać jej radę, jeśli ktoś mógł złapać słynna Czarną Wdowę, to tylko Marshall. 
            Aż dostał telefon od Coulsona. Powiedział „Budapeszt. Jedź” tak rozkazującym tonem, że Barton nie mógł nie posłuchać. W ciągu ostatnich tygodni docierały do niego pogłoski, że złapali pracodawcę Wdowy, a ten wszystko wyśpiewał. Tylko jak dotąd każdy trop prowadził w ślepą uliczkę. 
            W stolicy Węgier wylądował wieczorem. Kółka szarej walizki podskakiwały na chodniku. Przewieszona przez ramię sportowa torba z łukiem i kołczanem kołysała się przy każdym kroku. Kilka kobiet zawiesiło na nim spojrzenie, ale był zbyt skupiony na znalezieniu hotelu, by to zauważyć. Wybrał hotel Buddha-Bar. Oglądana z Mostu Świętej Elżbiety fasada dziewiętnastowiecznego pałacu zadziałała na intuicję Clinta jak srebrna zastawa na wykrywacz metalu. 
            Zajął jeden z ostatnich wolnych pokoi, wrzucił torbę z łukiem do szafy, przez przypadek przewrócił mały szampon w łazience, kiedy przebierał się w świeży garnitur i zszedł do hotelowego baru. 
            Jak zawsze usiadł przy oknie. Wpatrywał się w nocny Budapeszt, na którego białych ścianach tańczyły cienie przejeżdżających samochodów. Odruchowo schylił się, gdy przechodzącej obok kobiecie z torebki wypadło eleganckie lusterko. Otworzyło się, ale nie potłukło, także mógł bez trudu zobaczyć rude włosy i piękną twarz właścicielki nim wyprostował się, by na nią spojrzeć.

            Ogólnie atmosfera w takich miejscach nie bywała nigdy zbyt radosna. Natasha jednak była pewna, że w pomieszczeniu zrobiło się tak ponuro dopiero po jej przybyciu. Odkąd zajęła miejsce obok Clinta, nie mogła wyrzucić z głowy myśli, że Marshall w cale jej tutaj nie chce. Jemu wszystko wydawało się już obojętne. Jego lewa powieka drgnęła nerwowo i znów znieruchomiała. Pospiesznie odwróciła wzrok od konającego agenta, wymieniając jedno znaczące spojrzenie z Clintem. A potem spuściła głowę, wsłuchując w rytmiczny i dobijający dźwięk pikania maszyny.

            W Budapeszcie nie miała żadnego informatora, który dałby jej jakąkolwiek wskazówkę, kto jest kim i na kogo należy uważać. Wiedziała o Marshallu, ale ku swojemu rozgoryczeniu, nie była pewna, czy jest w ogóle w Europie, a co dopiero w tym mieście. Bez wątpienia jednak skompletowanie listy potencjalnych agentów było podstawowym krokiem do opracowania planu ucieczki.      
            Strych nie był już bezpieczną siedzibą. Cudem odnalazła tam połączenie z siecią, dzięki której mogła dostać się bezpośrednio do akt rządowych (aż dziwne, że od dwóch lat nie zmienili jeszcze systemu zabezpieczeń). Włamanie się do takich danych groziło bezpośrednim odnalezieniem, więc po całej zabawie konieczne było lekkie uszkodzenie sprzętu. Na domiar złego, kilkanaście sekund po tym, jak zamknęła ściągnięte kwestionariusze agentów, usłyszała ze trzy osoby mówiące po angielsku na schodach.
            Pięć minut później, wymykając się wyjściem pożarowym w wieczorowej sukni, nie żałowała trójki martwych agentów na schodach magazynu, ale pluła sobie w brodę z innego powodu. Dane piątki czy szóstki szpiegów, na które rzuciła pospiesznie okiem, nie zawierały zdjęcia. To może znacznie utrudnić jej sprawę.
            W takim mieście, o takiej porze, było o wiele więcej bezpieczniejszych miejsc niż śmierdzący stęchlizną i wilgocią strych. Jednym z nich był hotelowy bar. W środku aż oczy bolały od ilości dodatków, jakimi właściciele załadowali przestrzeń jednego z najbardziej charakterystycznych budynków w węgierskiej stolicy. Było też pełno ludzi, więc nic dziwnego, że przy wyjmowaniu lusterka z torebki (tak, by nikt nie zobaczył innych niespodzianek w jej wnętrzu) przypadkowy przechodzień trącił jej dłoń.
            - Danke.  – Mężczyzna, który podał jej lusterko obdarzył ją intrygującym spojrzeniem. Na jego widok aż nie sposób było się nie uśmiechnąć. – Ale ze mnie fajtłapa.


                Pielęgniarka zajrzała do pomieszczenia, poprawiła poduszkę pod głową Marshalla i wpisała coś do karty pacjenta zamocowanej na oparciu łóżka. 

  – Dobrze, że państwo przyszli. To smutne, gdy ktoś umiera sam – powiedziała, ale nie doczekała się odpowiedzi. Wyszła. Miała na nogach ciężkie drewniaki, którymi szurała po wykładzinie. 

            – Ja za to jestem naiwny – odparł, nie ukrywając amerykańskiego akcentu w niedbałej angielszczyźnie. – Właśnie ubzdurałem sobie, że nie odmówisz, kiedy postawię ci drinka. 
            Nikt nie zwrócił na nich uwagi na dłużej niż zajmowało zrozumienie, że oboje należą do dobrze sytuowanych młodych i samotnych ludzi, którzy uznali lipcowy Budapeszt za dobre miejsce na wydawanie pieniędzy i szukanie leku na samotność. 
            Za to Clint zastanawiał się, kiedy Czarna Wdowa go rozgryzie. Zostawiła za sobą kilkanaście trupów, więc na pewno wiedziała o agencyjnej obławie. On dobrze wiedział, komu postawił drinka w jednym z tych śmiesznych kryształowych kieliszków o niemożliwie szerokich zwieńczeniach i chudych stopkach. Jak karykatura klepsydry. Nie lubił myśleć o symbolice śmierci, ale wiedział, jak niektóre pająki potrafią być jadowite. 
            Jeśli to wszystko było jej przedstawieniem – grała wspaniale. Jeśli nie – była po prostu wspaniała. Wypicie drinka z wrogiem to szarmancja. Wypicie drinka z nieświadomym zagrożenia wrogiem to majstersztyk. Ale spędzenie z wrogiem długich godzin w barze i oderwanie się od tego tylko, by przejść do jego pokoju?
            Maskarada, przemknęło mu przez myśl, gdy spojrzał na targaną przez wiatr zasłonę. Powstał przyjemny przeciąg, przełamujący duchotę nocy. Ciemna tkanina wybrzuszała się i falowała jak suknia balowa. Odważyłby się powiedzieć to głośno, gdyby tak uparcie nie udawał bardziej szarmanckiego, mniej sprytnego, trochę bogatszego i dwa razy tak pijanego, jak był w rzeczywistości. Oderwał wzrok od firanki i przyjrzał się kobiecie. Uśmiechała się do niego. 
            Uśmiechnął się.

            Kiedy kroki pielęgniarki po paru sekundach ucichły, spojrzała na Clinta, jakby oczekiwała tego samego uśmiechu, który teraz miała w pamięci. Nie spodziewała się jednak, że w takiej sytuacji będzie choć trochę unosił kąciki ust. Chociaż, patrząc z drugiej strony, atmosfera była tak przybijająca, że nawet smutny uśmiech rozpędziłby wszechobecną niemoc, przygnębienie i przytłaczającą moc przeszłości.

            Tamtej nocy miała się po prostu zabawić. Być może jutrzejszego wieczora będzie zmuszona uciekać na krańce świata, byle tylko wyprowadzić agentów Fury’ego w pole i móc ich wykańczać na własnym terytorium. Tutaj więcej nie powinna rzucać się w oczy. Przed załatwieniem trzech szpiegów na schodach magazynu, zdołała wykluczyć z tej misji paru innych, mniej lub bardziej rozgarniętych członków ekipy. Nie była to wielka strata dla agencji, skoro prowadzili swoje działania tak niesubtelnie, jakby sami prosili się o unieszkodliwienie. Nie, nie zabiła ich. Przynajmniej nie wszystkich. Zwyczajnie zadbała, by woleli wrócić się do domu niż nadal siedzieć w tym przeklętym mieście. 
            Mężczyzna, który nawet nie zapytał o jej imię ani się nie przedstawił, wydawał się być idealny na ten wieczór. Szybka przygoda, coś w rodzaju relaksu przed tarapatami. Nie rozmawiali o swojej przeszłości, rodzinach, zawodzie ani sprawach osobistych. Ich tematy skupiały się na drinkach, muzyce, podróżach. Byli dla siebie zupełnie obcy, a jednak poczuła niezwykłą więź, która właśnie się zawiązała.
            Nie miała zielonego pojęcia, po co jest w tym mieście i czego szuka. Powiedział jedynie, że to część jego pracy, ale traktuje to jak odpoczynek. Zupełnie tak, jak brzmiałaby jej odpowiedź, gdyby zapytał. Ale nie zrobił tego.
                - Nie spodziewałam się, że wynająłeś sobie tak… Ładny pokój. – Jej ocena była mocno zaniżona. W sypialni, którą zajmował jej towarzysz roiło się od ozdobnych poduszek, świeczników, zasłon. Nie było tu jednak męczącego przepychu. Wręcz przeciwnie, wszystko aż zachęcało do spokojnej rozmowy, drzemki, odpoczynku od zmagania się z całym światem w pojedynkę. – Bardzo przyjemnie.
            Chusta, która okrywała jej ramiona, została zrzucona na ramę wielkiego łóżka. Swoim jasnym kolorem kontrastowała z miękką pościelą. Spojrzała na mężczyznę wyzywająco, oczekując jego ruchu.


            Agent Samuel Marshall nie miał bliskich. Ta wiedza bardziej bolała Clinta niż samego Marshalla, któremu podawano tyle morfiny, że mógł czuć się nawet całkiem przyjemnie. Miał kiedyś żonę. Ona nie mogła żyć ze świadomością, że mąż kocha pracę bardziej niż ją. Trzy lata po rozwodzie została zamordowana podczas misji. W czerwcu, parę tygodni przed Budapesztem. 

  W następne Walentynki miną równo trzy lata od rozwodu Clinta z Barbarą Morse. 
  Za następne dwadzieścia, wbrew wszelkim złudzeniom i zgodnie z prawdopodobieństwem, skończy tak samo jak Marshall. 

  Konsekwencje, choć nieuniknione, zwykle bywają długotrwałe. Wloką się za człowiekiem przez jakiś czas i nie dają o sobie zapomnieć. Tym razem przełamały schemat i dopadły Clinta zanim słońce na dobre zagościło na niebie. 
  Chwilę po przebudzeniu nic nie wskazywało na kłopoty. Wstał tak, żeby nie obudzić kobiety, wyciągnął świeże ubrania, nie zawracając sobie głowy wczorajszymi, rozrzuconymi na podłodze i wyszedł. Minął niecały kwadrans, kiedy wrócił, otworzył drzwi nogą i stanął tuż za progiem. Pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to wycelowane w niego dwa pistolety. Potem zobaczył wyciągnięty na wierzch agencyjny komunikator, którego ekran pokazywał wiadomość od agenta Marshalla. Gdyby okoliczności były nieco inne, zdziwiłby się, że Marshall przysłał mu wiadomość. 
  – Liczyłem, że najpierw zjemy śniadanie – powiedział Clint, odstawiając tacę z posiłkiem na niewielki stolik. – Trochę szkoda, że pozabijamy się tak od razu. Mają tu naprawdę świetną kawę. 
  Kiedy mówił, w jego ręku pojawił się pistolet. Elegancka Beretta. Dobył broni tak szybko i niepostrzeżenie, że zwykłe ludzkie oko nie było w stanie wyłapać momentu, gdy to się stało. On sam jednak doskonale wiedział, że takie sztuczki nie robiły wrażenia na Czarnej Wdowie. Dlatego bez chwili wahania odbezpieczył Berettę i wymierzył w kobietę.
           
            Ludzie, w których wymierzają broń bezpośrednio przed twarzą, zazwyczaj mają przed oczami całe swoje życie. Są w stanie odnaleźć dawno już zapomniane błędy, by żałować ich na nowo lub przebaczyć samemu sobie. Domyślają się, kogo tak naprawdę kochają, czego najbardziej pragnęli i jakich wielkich rzeczy już nigdy nie osiągną.
            Ona przed oczami miała ostatni kwadrans, nie licząc wczorajszej nocy. Nie była upojona drinkami – to atmosfera tego miasta i hotelu tak na nią zadziałała. W mgnieniu oka, prawie tak szybko jak opadł jej szal, znalazła się pod elegancką pościelą z mężczyzną, który właśnie celował do niej z Beretty. Kiedy nad ranem otworzyła oczy, jego nie było obok niej. Za to niepokojący był dźwięk nadchodzącej wiadomości w jego komunikatorze, który nijak nie pasował do klaksonów i krzyków przechodniów za oknem.            
            A więc dała się złapać. Wystarczyła jej krótka, by zrozumieć trzy rzeczy. Człowiek przesyłający wiadomość to słynny Agent Marshall. Tutaj pojawiła się niezdrowa dawka zdenerwowania i pewnej satysfakcji. Ułamek sekundy później, zakładając na siebie kompletne ubranie i sięgając po kryjącą parę niespodzianek torebkę, dostrzegła sportową torbę, niedbale rzuconą w kąt uchylonej szafy. Dopiero w świetle dziennym można było dostrzec wystający grot strzały. A więc był to Agent Clint Barton. Dała się złapać gościowi, na którego uwagi nawet nie zwróciła przy przeglądaniu akt. Wreszcie ostatnią rzeczą, jaka do niej doszła, była jej bezbronność w tej chwili. Był to pierwszy mężczyzna, którego nie mogła tak po prostu zabić po spędzonej razem nocy. Chociaż dzielnie mierzyła do niego z dwóch pistoletów, czuła, że to nie może skończyć się tu i teraz. Pozostawała jej jak na razie jedynie ucieczka.
            - Kawę, powiadasz? – Rosyjski akcent, który wkradł się w jej angielski, był podświadomie wymuszony. Już dawno się go wyzbyła. – Może innym razem, towarzyszu. W każdym bądź razie, dziękuję za miły wieczór.
            Nawet nie drgnęła. Nadal stała naprzeciwko Clinta, wpatrując się w niego, jakby kompletnie nie zauważała pistoletu. W tym momencie wydawał się jej jeszcze bardziej przystojny. Ciekawe, jak wyglądał z łukiem. Podobno nieźle strzela.

Koniec części pierwszej. 

Hawkeye & Black Widow

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.