15 czerwca 2013

BUDAPESZT (2)

Poczuł, jak wilgotnieją mu palce, a metal robi się śliski od potu. Był tak skupiony na obserwowaniu oczu Czarnej Wdowy, że własne zdenerwowanie wymykało mu się spod kontroli. Zauważył, że mrugnęła. Zanim zdążył zastanowić się, czy było to coś więcej niż odruch, usłyszał wystrzał. Właściwie dwa wystrzały, które dzieliły od siebie jedynie nanosekundy. Zaskoczyła go, ale zdążył uskoczyć. Nie wypuszczając Beretty z rąk przeturlał się po podłodze, następnie wstał, otrzepał spodnie z niewidocznego pyłku, wyciągnął z szafy łuk i kołczan, po czym otworzył okno. Fioletowa zasłona znów zatańczyła na wietrze. 
– Nawet biorąc poprawkę na znieczulicę społeczną, mamy dwie minuty na ewakuowanie się stąd. Nie chcę narażać cię na nieprzyjemności, tutaj nie miałabyś co zrobić z ciałem. Jak widzisz zakładam, że dałabyś mi radę bez problemu. Jestem w tym nowy, pewnie nawet pomógłbym ci przywiązać się to krzesła. 
Każde wypowiedziane przez niego słowo było jak element dawno przygotowanego dialogu. W rzeczywistości czuł, jak żołądek zawiązuje mu się w supeł i podchodzi do gardła. Czuł pulsowanie każdej pojedynczej żyły i słyszał własny puls, który nawet w porównaniu z Wodospadem Niagara huczał jak koncert Slayera. 
Wyciągnął rękę w stronę Czarnej Wdowy i na chwilę zapomniał o oddychaniu. 

Ktoś głośno trzasnął drzwiami w głębi korytarza, w tym samym momencie zaburzając ciszę i wyrywając z rozmyślań dwójkę agentów czuwających już niezliczoną ilość czasu przy Marshallu. W głowie, oprócz powracających obrazów sprzed paru lat, miała jeszcze słowa pielęgniarki. To smutne, kiedy ktoś umiera sam. Być może żona Marshalla czuwałaby teraz razem z nim. Ale nie mogła. Zanim spotkała człowieka, który teraz leżał nieświadomy niczego na szpitalnym łóżku,  miała okazję natknąć się na jego współmałżonkę. Czy gdyby wcześniej wiedziała, że tamta kobieta była niegdyś ukochaną najlepszego szpiega Tarczy, powstrzymałaby się? Dobrze wiedziała, że to było niemożliwe. Wtedy nic nie stawało jej na przeszkodzie. 

 Popołudniowe słońce świeciło im prosto w oczy. Biegli na zachód, przeciskając się małymi uliczkami biedniejszych dzielnic Budapesztu. Oboje nadal cali, chociaż odstrzelenie głowy Clintowi przechodziło przez myśl Natashy już parokrotnie. Wiedziała jednak, że jest jej potrzebny. Z jakiejś cholernie dziwnej przyczyny, zależało mu na ocaleniu jej życia. Dlatego jeszcze teraz nie planowała się mu wymknąć, czekając do momentu, w którym zgubią ciągnących za nimi agentów Tarczy. 
 Miała już ze sześć momentów, w których mogła wymknąć się Bartonowi pięć razy szybciej, niż miało to miejsce przy jej ostatnim starciu z Marshallem. O ile można to tak nazwać. Zaraz po załatwieniu trójki gości na schodach, usłyszała dochodzące z dachu krzyki. Gdyby nie wyjście wentylacyjne, oglądałaby triumfalny uśmiech na twarzy Samuela. I sama nie doświadczyłaby tej wielkiej satysfakcji na widok jego rozczarowanej miny. To prawdopodobnie dlatego tak bardzo pragnął ją dopaść. Nie z powodu jego byłej żony. Nie dlatego, że mu kazano. Dlatego, że miał ją na muszce, a ona zawaliła pół dachu i za pomocą paru gadżetów, pomachała mu wskakując na przejeżdżający pociąg dostawczy. Czarna Wdowa uciekła jemu – największemu twardzielowi w całej agencji. 
 Nie było czasu, by zadawać zbędne pytania. Jednak gdzieś pomiędzy ich biegiem i bezustannym rozglądaniem się za łowcami, padło jedno, zasadnicze – i to z jej ust.
 - To część jakiegoś planu czy po prostu ot tak uciekasz?

Wspomnienie następnej chwili było tak żywe, że przez chwilę Clint miał wrażenie, że znów słyszy głos Natashy. Odwrócił się do niej, ale wystarczył moment, by zgadnąć, że nic nie mówiła. To tylko jemu wspomnienia na chwilę nałożyły się na teraźniejszość. Może nie był odosobniony w tym stanie. Monitor kardiogramu pokazywał równy rytm serca, a wykaz EGG linię charakterystyczną dla snu. Kto wie, czy agent nie śnił właśnie o dniach przed Budapesztem? 

– Po tym wszystkim wciąż posądzasz mnie o plan wykraczający poza „uciekajmy, to może zapomną, po co nas gonią”? – zapytał, zdobywając się na uśmiech. 
Prawdziwy plan wyglądał trochę inaczej. Tylko trochę, bo mieli nie za wiele możliwości poza poddaniem się lub opóźnianiem starcia. Nie mieli żadnych poza tymi. Clint nie tak wyobrażał sobie zwiedzanie Budapesztu, ale przynajmniej zgadzał się fragment z piękną kobietą. 
Kilka pocisków wylądowało centymetry od stóp uciekających. Hawkeye obejrzał się przez ramię. Bez problemu wypatrzył agentów stojących w oknach budynków po obu stronach ulicy. I następnych w innych wysokich punktach. Słońce odbijało się w srebrnych lufach jak na obrazie impresjonisty i można było pomyśleć, że to refleksy w kościelnych organach, a nie tymczasowych schronieniach tłustych kul. 
– Te ulice zbiegają się u szczytu – powiedział, nie przerywając biegu, przez co jego słowa były równie spazmatyczne, co ruchy klatki piersiowej, gdy organizm usiłował złapać jak najwięcej tlenu z niemiłosiernie rozgrzanego powietrza. 
Przyśpieszył tempa i odbił w prawo. Droga biegła pod górę, ale już kwadrans temu Clint minął granicę oswojenia się z bólem mięśni. Nogi ciążyły jakby zmieniły się w ołów, a z gardła wydobyło się parę kaszlnięć. Miał niezłą kondycję, ale mimo wszystko nie kondycję maratończyka. Chociaż po zadarciu głowy widział hotel Buddha-Bar (fasada wręcz oślepiała złoceniami, zdecydowanie wolał wersję nocną), dystans, jaki tego dnia przebiegli był ogromny. Wciąż zastanawiał się, jakim cudem Czarna Wdowa niemal się nie zmęczyła, a on biegł na ostatnim oddechu. 
Gdy był sam, nie strzelali do niego. Później będzie musiał zapytać, czyjej uprzejmości to zawdzięcza. Mógł odpocząć chwilę, ale wtedy musiałby zostawić Wdowę, co nie mogło się dobrze skończyć. 
W pełnym pędzie wypadł na mały plac. Owszem, uliczki zbiegały się, ale robiły to w ślepym zaułku, czego nie przewidział. Bo już stojący w półkolu agenci SHIELD byli do przewidzenia. 
Clint nałożył strzałę na cięciwę, starając się nie myśleć o tym, że to ostatnia ani ilu agencyjnych kolegów tego dnia zranił. Grot strzały póki co celował w ziemię. Hawkeye pod czujną obserwacją kilkunastu pistoletów zbliżył się do Czarnej Wdowy na tyle, że stykali się ramionami. 
Przed szereg agentów wystąpił wysoki, z węzłami mięśni przesuwającymi się pod skórą, ale o idealnych proporcjach ciałach. Mężczyzna miał ciemne, trochę przedwcześnie przyprószone siwizną włosy i twarz o wręcz podręcznikowym rzymskim profilu. Teraz ściągał brwi tak mocno, że na jego czole pojawiły się marsowe zmarszczki, a bronią machał z taką łatwością, jakby w ogóle nie czuł jej ciężaru. Samuel Marshall. 
– Odsuń się, Barten – rzucił protekcjonalnym tonem i podniósł pistolet do oka, żeby wycelować. Używał Glocka dziewiątki, bo chyba nic nie mogło bardziej kojarzyć się z amerykańskimi służbami porządkowymi. 
Gdyby była bohaterką, szepnęłaby mu coś w stylu: „uciekaj, zostaw mnie, nie zawiniłeś niczym, to moja kara”. Słysząc takie coś z własnych ust tamtego dnia, ryknęłaby drwiącym śmiechem. Nawet przez głowę nie przeszło jej, żeby odepchnąć stojącego nie wiadomo po co obok niej Bartona. Czy tam Bartena. Teraz tak naprawdę o to nie dbała. Nie zastanawiała się również, po kiego grzyba ten człowiek zgrywał dobrego glinę, nie wykańczając jej, ale broniąc nawet przed własnymi agentami. Awansu mu to chyba nie przyniesie. 
Jednym jej zmartwieniem było wydostanie się stąd. Za nią była ściana budynku, przed i po bokach – tłum agentów, teraz uzbrojonych od stóp do głów. Zamknęli wszystkie ulice, była pewna, że w oddali słyszy obroty śmigieł helikoptera. Ślepa uliczka. 
  - Marshall, proszę. – Wysunęła się lekko przed Clinta, wpatrując się pobłażliwie na wyróżniającego się spośród innych agenta. – Raz mnie nie złapałeś, nie złapiesz mnie i tym razem. Może ktoś inny, może kiedy indziej. Ale nie ty. 
  Pokręciła głową, próbując zachować pozory pewności siebie. W rzeczywistości czuła, że poniosła porażkę. Było to obce dla niej uczucie, omal nie traciła przez nie zmysłów. Od środka coś ją zżerało, parzyło i mroziło jednocześnie. Nie potrafiłaby oddać słowami, nawet najbardziej wulgarnymi, tego jak się wtedy czuła. Nogi lekko jej drżały, jednak pistolet w jej dłoni wycelowany w Marshalla ani drgnął. Bransolety na jej nadgarstkach zajaśniały lekko, gotowe do wystrzału. Więc doczekała się. Decydująca chwila. Ucieczka czy jednak przegrana? O tym dowie się za moment.
Widział broń Marshalla. Widział żądła Wdowy. Celowali w siebie nawzajem, zapewne odgrywając pojedynek w myślach. Marshall dość mocno napierał na spust, ale Hawkeye wiedział, że to nie on wystrzeli pierwszy. Obserwował palce kobiety, czujnie wypatrując pierwszego drgnięcia mięśnia. 
Wdowa kąsa błyskawicznie, ale przy odrobinie szczęścia Barton zdołał uprzedzić o ułamek sekundy pocisk, zrobić krok do przodu i jedną nogą podciąć Marshalla tak, że pocisk przeleciał dobre pięć centymetrów od niego. Później miało się okazać, że Barton wcale nie potrzebował szczęścia. 
Upadając, Marshall wcisnął spust, ale jego kula trafiła jedynie w rynnę pobliskiego budynku. Kawałek z donośnym trzaskiem rozbił się o chodnik. Potem zapanowała dziwna cisza. Czarna Wdowa spojrzała na Clinta, który uśmiechnął się w dziwnie przepraszający sposób. Nagle straciła równowagę i upadłaby, gdyby Barton jej nie złapał w talii, ale tego nie była już świadoma. 
Hawkeye jedną ręką odłożył strzałę usypiającą z powrotem do kołczanu. 

Marshall zaczął wiercić się na szpitalnym łóżku. Wykres EKG z dość spokojnych fal zamienił się w ostre szczyty i doliny. Oczy mężczyzny były wciąż zamknięte, coś musiało mu się śnić. Clint powinien zawołać pielęgniarkę. Zamiast tego jedynie postawił przewrócony przez Marshalla stojak z kroplówką  i odsłonił rolety. Z racji późnej pory do pomieszczenia wpadło niewiele światła, a i widok nie należał do najciekawszych. Małe okienko wychodziło na wybetonowany parking z tyłu szpitala. 
Światło sterylnej jarzeniówki wpadało do pokoju srebrnymi strugami. Teczka, którą trzymał w ręku ważyła niewiele. 

Nie rozumiał, jak dużo mieści się w czymś tak lekkim. Przecież to było całe ludzkie życie! Mógł otworzyć teczkę, przeczytać jej zawartość, ale powstrzymywał się. Gdyby to zrobił, mógłby znaleźć coś, co odwiodłoby go od pomysłu, jaki tak stanowczo przedłożył dyrektorowi SHIELD. W ciągu całej swojej kariery agenta Clint Barton widział pułkownika Fury'ego trzy razy, wliczając ten. Trzeci trwał znacznie dłużej niż pozostałe razem wzięte, a już po trzech minutach rozmowy Hawkeye wiedział, że nigdy nie wyjdzie z szefem na drinka po pracy i nie zagrają razem w pokera. 
–  Możesz żądać wszystkiego, Barton. Tak, jak mówiłem wcześniej. Pieprzone wszystko dla każdego, kto złapie Czarną Wdowę. 
– Chcę tylko jednego. – Potrząsnął teczką. 
– I jesteś pewien? Nawet jeśli to oznacza szybki koniec twojej kariery? Marshalla zniszczyła. 
– Wtedy uznam, że łatwo przyszło, jeszcze łatwiej poszło. Jestem pewien. 
– Obym tego nie żałował. – Fury przejechał dłonią po czole. – Jest twoja. To – wskazał na teczkę – też jest twoje. 

Otworzyła oczy gwałtownie, jak porażona prądem. Nie była w stanie rozpoznać pomieszczenia, w którym się znalazła. Za sobą słyszała oddechy czwórki agentów. Na pewno ją obserwowali, do tego przez noktowizory. Panowała tu przerażająca ciemność, stanowiąca dodatek do chłodu, jaki bił od ścian. Zdała sobie sprawę, że jest przykuta. Jej dłonie brutalnie zakuto w kajdany, nogi przywiązano do metalowego stołka. Nie mogła się obrócić, więc wpatrywała się w przestrzeń, z przerażającym bólem głowy odtwarzając w myślach ostatnie wydarzenia. 
 To były najgorsze minuty w jej dotychczasowym życiu. Bezczynnie siedziała w przesiąkniętej zimnem sali, bez broni, ze zranioną dumą i świadomością, że była tak blisko ucieczki, a jednak wreszcie ją dopadli. Ból głowy przy tym, co czuła wewnątrz duszy był niczym. Kolejne sekundy wydłużały się, mijając powoli jakby były godzinami. Serce biło jej raz szybciej, raz wolniej, aż wreszcie stanęło w tym samym momencie, w którym ktoś otworzył od zewnątrz drzwi. 
 Do pomieszczenia wpadło oślepiające światło z korytarza. Przybysz przedostał się bezszelestnie do środka, zapalając światło i zamykając wyjście. Wysoki, barczysty mężczyzna, z opaską na oku górował nad nią z triumfalnym spojrzeniem. 
 - Przyszedłeś mnie wykończyć osobiście, czy nacieszyć się widokiem, zanim zlecisz to wreszcie któremuś ze swoich pupilków?  - wyszeptała. Głos, który wypowiedział te słowa, nie należał do niej. A przynajmniej nie do tej Natashy, która z pewnością siebie wchodziła do hotelu w Budapeszcie. 
 - Mało kto ma okazję osobiście poznać słynną Czarną Wdowę. – Nick Fury założył ręce na piersiach, nie spuszczając wzroku z wyczerpanej Romanoff. – Słyszałem, że masz całkiem niezłe predyspozycje.
 - Do czego? – zapytała z nutą kpiny, zdobywając się na spojrzenie w oblicze szefa Tarczy. Światło drażniło jej oczy. Zastanawiała się, ile ją tutaj trzymali, zanim się ocknęła. 
 Nie usłyszała odpowiedzi. Zamiast tego Fury uśmiechnął się pod nosem ponuro, opierając masywnymi dłońmi o metalowy blat niewielkiego stolika. 
 - To, co się z tobą dalej stanie, zależy wyłącznie od ciebie, Natasho.  - Jego przeszywające spojrzenie ugodziło w nią dosyć mocno. Nie było w nim jednak krztyny nienawiści. – Padły propozycje małej współpracy. Nie jesteśmy mściwi. Lubimy dawać drugą szansę tym, którzy mogą ją dobrze wykorzystać…
 Urwał nagle, oczekując od niej jakiejkolwiek reakcji. Ona jednak nie drgnęła. Od kilku minut siedziała ze wzrokiem utkwionym w blat, analizując każde słowo, jakie padło z ust Fury’ego. W jej głowie kołatało się tysiące myśli. 
 - Możecie się przeliczyć – wypowiedziała jedynie, podnosząc głowę dopiero teraz. Wyprostowała się na krześle, jednocześnie słysząc, jak strażnicy za nią przygotowują się do ewentualnego ruchu. 
 - Jak mówiłem, to zależy już tylko od ciebie. – Cofnął się o krok, uprzednio kładąc mały, metalowy przedmiot na stole. Jej wzrok automatycznie powędrował w stronę kluczyka do jej kajdan.
  Gwałtownie zamrugała. Przez moment wydawało jej się, że widzi mknącą w jej kierunku strzałę. Serce zabiło jej szybciej, gdy zaczęła zdawać sobie sprawę, jak bardzo może być komuś dłużna. Lepsze to niż śmierć, pomyślała. Może być jeszcze zabawnie. 

Śmierć to naturalna kolej rzeczy. Nigdy nie sądziła, że będzie oglądać jak odchodzi największa legenda wśród agentów SHIELD. Chwilę po tym, jak Marshall odkaszlnął po raz ostatni, wyszła bez słowa z pomieszczenia, jednym gestem przywołując z korytarza lekarza. Wymieniła spojrzenia z Clintem, próbując zachować spokój. Było to o wiele trudniejsze, niż się spodziewała. Miała ochotę rzucić się w ramiona Bartona, pozwalając sobie uronić choć jedną łzę. Zamiast tego zacisnęła zbyt mocno pięści, odwracając wzrok i słysząc jak przez mgłę potwierdzenie zgonu. Ich warta właśnie dobiegła końca.

Po powrocie z Budapesztu Marshalla widział tylko raz. Jeszcze w siedzibie SHIELD, kiedy Clint niósł zaskakująco lekką teczkę. Marshall szedł z naprzeciwka, głowę miał owiniętą bandażem, widać przy upadku nabił sobie większego guza. Bartona na chwilę zakuło poczucie winy, spostrzegł, że Marshall nie ma przy sobie broni i przypomniało sobie słowa Fury'ego. To nie Czarna Wdowa zniszczyła Marshalla. Nie ona i nie zniszczyła. Asa SHIELD czekał długi spadek swobodny, który zapoczątkował Clint Barton, gdy sprawił, że Marshall po raz pierwszy nie trafił do celu. 
Mijając się w korytarzu nie wymienili spojrzeń. Dopiero po kilku metrach Hawkeye obejrzał się na odchodzącego mężczyznę. Marshall się nie odwrócił, ale to i tak niczego nie zmieniło. Wahadło już zostało wprawione w ruch. 

Wahadło zatrzymało się przy akompaniamencie długiego pisku elektrokardiogramu, doprowadzającego zmysł słuchu na granicę wytrzymałości. Pielęgniarka smutno spojrzała na zmarłego i zapisała czas zgonu. 
– Dać państwu czas na pożegnanie? – zapytała ściszonym głosem. 
– Już się pożegnaliśmy, ale niebawem dotrze ktoś jeszcze, proszę jeszcze nie zabierać pana Marshalla. 
Ostatnie słowa ledwo przeszły mu przez gardło. Stygnące ciało już nie było agentem Marshallem. Wyglądało jak sflaczały worek kości i mięsa na wskroś przeżartych chorobą. I dokładnie tym było. Szacunek dla zmarłego pojawi się dopiero na widok trumny. 
Pielęgniarka chciała zamknąć oczy Marshalla, ale Clint powstrzymał jej rękę, po czym wyszedł, zostawiając na małym stoliku teczkę. To była inna teczka niż ta przed laty, tamtej Marshall nigdy nie trzymał w rękach. Ta teczka była jeszcze lżejsza. Dziwne, jak między raportami i wydrukami z gazet oraz portali internetowych zapisały się najdrobniejsze szczegóły ostatnich miesięcy życia Samuela Marshalla. Teczka była lekka, ponieważ sprawa nie została zamknięta. 
Clint przekręcał kluczyk w stacyjce wypożyczonego na lotnisku SUV-a, kiedy w bocznym lusterku dostrzegł postać w oknie pokoju Marshalla. Nie pomylił się. 

Nie miał na nazwisko Hernandez. Nie nazywał się Elias Clausen. Ani Frederic Isenhower, jak powiedział w recepcji. Mimo późnej pory wpuścili go do pokoju dwieście szesnaście. Żaden z dwóch mężczyzn, którzy się tam znaleźli nie nazywał się Isenhower, ale rzeczywiście jeden był synem drugiego. 
Warren Marshall zamknął zmatowiałe oczy ojca. Wziął teczkę, przerzucił zawartość i wyszedł, zabierając ją ze sobą. 
----------------------------------------------------------------------
Post Scriptum: 
Tutaj miał być komentarz o naszej pracy nad Budapesztem, ale nie wyszło. We remember Budapest very differently. 

CZARNA WDOWA + HAWKEYE 

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.