21 sierpnia 2013

Zmyłka ostateczna.

   Mówi się, że Brooklyn to najbardziej paskudna dzielnica Nowego Jorku, która codziennie staje z Harlemem i Queens w zawodach o puchar najniebezpieczniejszego skrawka miasta. Większość opinii na temat ubogich uroków po tej części słynnego mostu pochodziła z ust klasy wyższej i oczywiście była czystym kłamstwem. Ci ludzie byli tak zaślepieni swoją lepszą pozycją, że na siłę próbowali odciąć się od mieszkańców dzielnicy, która wcale nie składała się w dziewięćdziesięciu procentach z fabryk i skupisk kontenerów, wcale nie pachniała zgniłymi rybami z portu i rzeczywiście zamieszkiwana była przez ludzi bardziej pracowitych niż mrówki. Nowojorska edycja walki o przetrwanie rozgrywała się właśnie tutaj – ludzie zamieszkujący te zlepione ze sobą domki i bloki podejmowali się kilku etatów, wychowywali dzieci, odpuszczali sobie kupno samochodu i marzyli o przeniesieniu się na sam środek Manhattanu.
   Nie wszystkie kamienice i budynki były rozlatującymi się betonowymi bryłami, które ktoś postawił jakiś czas temu, przemalował i oddał na mieszkania socjalne. Większość z nich posiadała swój urok. Na prowizorycznym ganku, będącym niczym innym jak zlepkiem przypadkowych desek, wychodzącym na zaniedbane i ciasne ogródki, siedział starszy mężczyzna. Trzymał w rękach kubek gorącej kawy, która nijak nie pasowała do duchoty dzisiejszego dnia i na pewno nie wyjdzie na zdrowie chorującemu na nadciśnienie Bertiemu Fitcherowi. Sam jednak twierdził, że skoro przez osiemdziesiąt osiem lat nie wylądował w szpitalu ani razu, migając się jak tylko mógł od kilkudniowych badań, żadna kawa nie spowoduje, że będzie musiał ruszyć się ze swojego ciasnego mieszkanka z tym prowizorycznym gankiem.
    - Moja droga Nancy! – Bertie wychylił się, by spojrzeć na balkon mieszkania leżącego u góry na skos. – Nadal dziwię się, widząc na balkonie ciebie, a nie tę starą zrzędę Debbie, a przecież to już… Tydzień, dwa?
   - Półtorej. Dzień dobry, panie Fitcher. – Blondwłosa kobieta zdobyła się na delikatny uśmiech. – Musi panu brakować pani Hallway, skoro pan jej tak wygląda.
   - Jedyne czego mi teraz brakuje, to mleka do tej kawy! – odparł niemal natychmiastowo stary Bertie, wznosząc kubek z gorącym płynem. – Nie masz trochę u siebie, moja droga?
   Nancy obróciła się plecami do sąsiada, robiąc dokładnie trzy kroki w stronę małej lodówki, która zajmowała zadziwiająco dużo miejsca w jej kąciku kuchennym. To mieszkanie było idealne dla jednej osoby. Sąsiedzi przyzwyczaili się, że w tym budynku mieszkają ludzie samotni. Nie było tu jednak nikogo w średnim wieku. Młodzi, ambitni i nieobecni całymi dniami, tak jak Nancy, znikali po góra roku – nikt nie spodziewał się, że zostaną dłużej i nie podejmą próby założenia rodziny. Pokolenie Bertiego pamiętało natomiast swoje mieszkania jeszcze za czasów młodości. Ich dni zlatywały na wzajemnym dogryzaniu, oczekiwaniu na emeryturę i spędzaniu dni przed telewizją. Od czasu do czasu wspominano też tych lokatorów, którzy odeszli nie z własnej woli. Jak na przykład sklerotyczkę Debbie Hallway, która teraz będzie gubić drobiazgi w domu opieki.
   - Nie mam. – Nancy wróciła się na balkon, zwinnie omijając stolik zaśmiecony na pozór przypadkowymi stronami z gazet. – Skończyło mi się wczoraj. Jak będę wracać kupie też panu.
   Zbyt skupiona na podniesionym przed sekundą artykule, nie usłyszała podziękowań wymamrotanych przez Bertiego. Usiadła w fotelu, praktycznie się w niego zapadając i śledziła wzrokiem tekst z gazety codziennej po raz trzeci tego dnia. I chyba po raz setny w tym tygodniu.
   To nawet nie był porządnie napisany artykuł, a prędzej rozwinięty nekrolog z ubogim wspomnieniem redakcyjnego kolegi, który zginął w wypadku samochodowym krótko po pierwszych informacjach o rozrabiających Avengers. Simon O’Donell, nazwisko kompletnie pospolite, noszone przez trzy czwarte nowojorczyków z korzeniami irlandzkimi. Wcześniej jednak nie zdążyła sprawdzić, kto tak naprawdę był niedbale wspominany. Na stoliku Nancy, oprócz brudnego kubka po wieczornym drinku, bardzo ubogim, leżało mnóstwo wycinków z gazet. Część z nich to nekrologi ludzi, którzy kompletnie niezwiązani byli z tym, co działo się na ulicach. Zginęli przypadkowo, nie zamieszani w tę sprawę. O dziennikarzach wiedziała jedno – jeśli któryś umierał młodo, to prawdopodobnie ambicje, sumienie i ciekawość zaprowadziły go tam, gdzie nigdy nie powinien zanurzać choćby małego palca u stopy.
   Na ekranie starego laptopa, wykupionego od sprzedawcy starych sprzętów i połączonego z ledwo docierającą siecią sąsiadki, wyświetlił się krótki artykuł, opublikowany na amatorskim blogu dziennikarskim. Nietrudno się domyślić, że jego autorem był O’Donell, który mądrze podpisywał się pierwszą literą imienia i pełnym nazwiskiem. Artykuł nosił tytuł „Co się stało z obrońcami?” i chociaż ani razu w tekście nie padło słowo „spisek”, już od pierwszych linijek widać było, że początkujący dziennikarz nie wierzy w tak nagłą zmianę postawy nowojorskich superbohaterów.
   Nancy zamknęła ekran laptopa, podnosząc głowę znad papierów i dosięgając wzrokiem swojego odbicia w lustrze zawieszonym po drugiej stronie pokoju. Ciągle nie mogła przyzwyczaić się do swoich jasnych włosów. Co gorsza, nigdy ich nie wiązała, pozwalając, by rude kosmyki niedbale opadały na jej ramiona. Zdała sobie jednak sprawę, że ten kolor włosów niezaprzeczalnie wiązał się ze strojem Czarnej Wdowy, nawet po godzinach. W świetle obecnych wydarzeń jej apartament opustoszał, dane zostały wyczyszczone, a ci Avengers, którzy mieli nadzieję na jakiekolwiek wyjaśnienie z jej strony mocno się rozczarowali. Próbowała nie wyobrażać sobie zawiedzionych min Bartona, Starka czy Rogersa, ale było to silniejsze od niej. Zastanawiała się, jak szybko pogodzili się z niezaprzeczalnym dla nich faktem, że Wdowa zniknęła. A wraz z nią Natasha Romanoff. Oczywiście ta prawdziwa, nie jedna z podejrzanych klonów, które budziły panikę wśród obywateli.
   To był ostateczny szpiegowski trick, który nie zezwalał na żadne potknięcie. Zasady były proste – zniknąć, zmienić wszystko, zaszyć się w tłumie zwykłych ludzi, nie kontaktować się z nikim. Poza jedną osobą, ten jedyny raz. Musiała wiedzieć, że będzie mieć do czego wracać. Potrzebowała człowieka, który po tym wszystkim spojrzy na Mścicieli swoim jednym zdrowym okiem, weźmie głęboki oddech i dobitnie wyjaśni, że Czarna Wdowa wcale nikogo nie zdradziła. I nie okazała się tchórzem. Zrobiła po prostu to, co w tym wypadku jest zrozumiałe tylko dla szpiega. I osoby z mocno nadwyrężoną opinią z przeszłości.

   - Nie smakuje ci sałatka?
   Pytający ton wyrwał ją z rozmyślań. Po raz pierwszy od pół godziny przy jedzeniu lunchu Ross domagał się jej uczestnictwa w rozmowie. Pokręciła szybko głową.
    - Zamyśliłam się nad tym problemem z podatkiem. Mów dalej.
   Nie przeszkadzało jej, że mężczyzna, który zaprosił ją wczoraj na wspólny lunch, mówił tylko i wyłącznie o sobie. Ciągle. Miała czas, by zastanowić się, co tak naprawdę tutaj robi. Zgodziła się wyjść z nim na wspólny posiłek, nie tylko dlatego, że był przystojny i wydawał się miły. W głębi duszy czuła, że nie zniesie kolejnego dnia sama. Przez ostatnie parę dni jadała chińszczyznę zamknięta w czterech ścianach, z blond kudłami, śledząc wiadomości.
   Ross przeczesał swoją czarną czuprynę, bo bokach przyozdobioną siwizną w niewielkich ilościach i wrócił do swojej opowieści. Natasha spoglądała to na niego, to za okno. Nowy Jork, przyzwyczajony do niebezpieczeństwa, cudaków i zwrotów akcji, żył swoim tempem życia. Nikt nie spodziewał się, że w tej samej sekundzie, kiedy Ross sięgał po dwie ostatnie frytki, szyby w budynku po drugiej stronie ulicy eksplodują i ludzie zaczną krzyczeć.
   Spojrzała w bok, odruchowo sięgając po broń. Nie miała jej przy sobie. Nie nosiła jej już długi czas, bo jedyny pistolet, jaki zdołała zabrać, leżał głęboko w jej szufladzie. Była zdana na walkę wręcz, jeśli przyjdzie jej się bronić. Lub bronić kogoś. Ale tak naprawdę żadna z tych opcji nie wchodziła w grę. Po paru sekundach zdała sobie sprawę, że tutaj siedzi słodka, bezbronna Nancy. Została pociągnięta na siłę w dół, pod stolik.
   - Terroryści? Słyszałaś strzały? – Z wyraźnym przejęciem szeptał Ross w jej stronę, rozglądając się dookoła. Dał się słyszeć kolejny wybuch, wrzaski nie ustawały. Ludzie zaczynali uciekać we wszystkie strony, niepewni tego, co się dokładnie dzieje.
    Ross trzymał ją za rękę tak mocno, że po chwili poczuła ból na nadgarstku. Wyszarpnęła ją z jego uścisku i uciszając go, powoli wysunęła się spod stołu by spojrzeć przez szybę na ulicę. Próbował ją powstrzymać, ale wyrwała mu się, przykładając palec do ust.
   - Ilu ich jest? - zapytała kobieta, która nagle znalazła się wraz z nimi pod stolikiem. Miała na sobie fartuch kelnerski.
   Natasha dyskretnie wyjrzała zza parapetu, szukając sprawcy całego zamieszania. Ross uciskał jej stopę, jakby chciał zapaść się pod ziemię. Starała się nie zwracać na niego uwagi. W pewnym momencie wszystko przestało mieć znaczenie.
   Dwie strzały o bardzo nietypowych grotach przemknęły tuż przed jej nosem, wystrzelone na drugi koniec ulicy. Człowiek, który wyglądał dokładnie jak Clint maszerował ulicą, niezwykle z siebie zadowolony. 
   Drgnęła, czując, jak po plecach przebiegają jej ciarki. Ten człowiek nie był Clintem, a przynajmniej starała się z całego serca w to uwierzyć. Pamiętała jego ruchy, jego mimikę, jego gesty i niepojęty talent łucznika. Człowiek, którego miała przed oczami wszystko to posiadał. Był Bartonem, z jakim współpracowała. Z jedną różnicą – Hawkeye, jakiego znała, nigdy nie celowałby w niewinnych ludzi bez powodu.
   Policja pojawiła się zbyt późno. Łucznik zniknął. Natasha wychyliła się jeszcze bardziej, nie zwracając uwagi na ciągłe pytania za swoimi plecami. Próbowała dosięgnąć wzrokiem kopii Clinta. Wyparował. Zamiast niego dostrzegła inną znajomą twarz. Której nigdy by się tutaj nie spodziewała.

   Yelena Belova. Ostatnim razem, kiedy widziała tę kobietę, zaczynała swój lot w dół z dachu hotelu. O ile dobrze pamięta, we Francji, gdzieś ponad rok temu. Natasha nigdy nie przekonała się, jakie zaliczyła lądowanie. Przez długi czas była pewna, że więcej nie zobaczy swojej rodaczki na oczy. A jednak. W pewnym sensie, mogła się tego spodziewać. Nie tak łatwo usunąć ze swojego życia taki wrzód na tyłku. Już się o tym kiedyś przekonała.
   Belova ukończyła to samo szkolenie, co Natasha, ale nie została wybrana przez agencję na Czarną Wdowę. Romanoff nigdy nie była pewna, co działo się z nią przez tamte lata i jakim cudem ktoś powiedział jej, że ma prawo przejąć pałeczkę po niej. Obstawiała jednego z tych, którzy do końca wierzyli w ideę wszechmocnej Rosji w wydaniu radzieckim. Yelena miała być mniej oficjalną, ale bardziej skuteczną Wdową. Choć pokonana w walce osobiście, jasno dała do zrozumienia Natashy, że jest naprawdę niebezpiecznym i trudnym przeciwnikiem. Niegdyś wierną kopią w wydaniu blond, na długo poprzedzającą obecnego klona, który narobił jej kłopotów.
   Spotykała ją parokrotnie w swoim życiu. Na początku, kiedy dowiedziała się, że istnieje ktoś, kto używa jej pseudonimu, dała jej ostrzeżenie. Potem wykończyła potencjalnych zleceniodawców, zostawiając ją na pastwę losu. Kiedy przyszedł czas pracy dla Tarczy, obijało jej się o uszy, dla kogo pracowała. Większość z nich pozamykali agenci Fury’ego. Ale Yelena ciągle im się wymykała. Widać podążała tymi samymi ścieżkami, co kiedyś Natasha, ale od jakiegoś czasu nie działając już pod jej pseudonimem. Była neutralna, robiła to, za co jej zapłacono, parokrotnie nieświadomie pomagając SHIELD, a nieraz mocno komplikując sprawy. Teraz, jakimś cudem, pojawiła się w odpowiednim miejscu, o odpowiednim czasie. Jakby spodziewała się kłopotów. Natasha nie wiedziała jednak, czy jej obecność można być dla niej pomocna, czy może zwiastuje jeszcze większe tarapaty.
   Kilka ostatnich godzin upłynęło jej na wpatrywaniu się w sufit i składaniu ze sobą kilku faktów, które mogłyby doprowadzić ją do czegokolwiek. Kiedy zapadł zmrok, a zupa z torebki wystygła na amen nawet nietknięta, jej oczy przymknęły się dosłownie na moment. Głowa opadła i zmorzył ją sen. Po przebudzaniu w samym środku nocy, nie miała bladego pojęcia, co jej się śniło, jednak doskonale zapamiętała dwie najbardziej możliwe teorie, jakie udało jej się wypracować.
   Pierwsza z nich zakładała, że Yelena jest zamieszana w całą tę sprawę. Na obecną chwilę nie mogła wiedzieć, na co wpadli Avengers, ale ona miała kilka marnych, zwodzących tropów. To właśnie był jeden z wielkich minusów jej zniknięcia – nie utrzymując kontaktu, nie była informowana o jakichkolwiek śledztwach i pomysłach. Sądząc jednak po dzisiejszej sytuacji, sprawa rozrabiających superbohaterów nadal pozostawała niewyjaśniona.
   Jeżeli Belova była zaangażowana i współpracowała z kimś, kto stał za nagłośnionymi atakami Mścicieli czy pokątnymi zniknięciami mutantów, nie wygląda to ciekawie. Do tej pory nie była zagrożeniem. Teraz zbratała się z kimś, kto stanowi wielkie zagrożenie dla wszystkich. To tłumaczyłoby jej obecność – wiedziała, kiedy nastąpi atak. Jednak było coś, co Natashy nie pasowało. Yelena nigdy nie mieszała się w sprawy śmierdzące zagrożeniem globalnym czy końcem świata. Ktokolwiek ją wynajął, musiał zapłacić sporą sumę, by tak bardzo się poświęciła.
   Druga teoria była bardziej przychylna dla Czarnej Wdowy. Natasha narobiła już kiedyś niezłego bajzlu, ściągając na siebie zbyt wielką uwagę. Być może Belova zjawiła się wtedy, bo chciała przekonać się o zamiarach Natashy. Dowiedziała się, kiedy kopia Clinta uderzy w cywili, robiąc małe zamieszanie, więc spodziewała się jego długoletniej partnerki razem z nim. Na szczęście, nowa Czarna Wdowa nie pojawiła się na miejscu.
   Sprawdzenie, czy prasa i telewizja mają rację i czy naprawdę Avengers zaczęli opowiadać się po drugiej stronie leżało w interesie Yeleny. Chciała na własne oczy przekonać się, czy jej rywalka zaczęła na nowo przekraczać granice prawa. Z własnej lub czyjejś ciekawości. Być może ktoś chciał nawiązać małą współpracę z dawnymi wrogami lub upewnić się, że nie stanowią już zagrożenia.
   - Kurwa mać. – Przekleństwo padło nazbyt głośno z jej ust w środku nocy. Niewyspana i nieustanie rozmyślająca, do tego zmęczona obecną sytuacją, poczuła nasilający się ból głowy. Wszystkie teorie, które właśnie jeszcze raz przeanalizowała, zaczęły teraz wydawać się błahe i głupie. Żałowała, że nie ma do dyspozycji sprzętu i technik, które mogłaby użyć swobodnie jako Natasha Romanoff. Nowa tożsamość równała się nowym problemom. Dodatkowym. I wyrzutom sumienia, że niepotrzebnie porwała się na tę ostateczność.
   Jej ubranie było pomięte i niewygodne, poduszka źle ułożona, ale koniec końców zaśnięcie okazało się o wiele łatwiejsze niż wyrzucenie z głowy wszystkich myśli, które przyprawiły ją o migrenę.
            
  Biblioteka publiczna mieściła się pięć przecznic dalej. Była wielkim, zaniedbanym budynkiem, odwiedzanym z rzadka przez studentów, którzy zamieszkiwali te okolice. Posiadała natomiast ogromne zbiory i szafki sięgające sufitu, które przywodziły na myśl księgozbiory rodem z filmów o Potterze. Przy końcu sali rozstawione było mniej więcej dziesięć drewnianych stołów, każdy mieszczący po sześć osób. Za każdym razem kiedy tutaj przychodziła (dokładnie zdarzyło jej się to cztery razy), nie było w środku więcej niż dwunastu osób licząc dość sporą ilość pracowników.

   Takie miejsce było idealne dla kogoś, kto nie znosił nauki gdy za ścianą sąsiad wiercił wiertarką, gdy trzeba było zaszyć się w najmniej obleganym o tej porze miejscu lub gdy po prostu darmowa sieć wifi była niezbędna do dalszych działań. Natasha wyrobiła sobie kartę dla Nancy Petrovsky zaraz po przeprowadzce, wiedząc, że będzie częstym bywalcem w bibliotece. Nie sądziła, że znajdzie dokumenty czy książki wyjaśniające jej wszystkie tajemnice, ale spodziewała się, że korzystanie z tego samego adresu IP na okrągło może być ryzykowne. Dlatego co jakiś czas zmieniała lokalizację. Raz siedziała w mieszkaniu, kradnąc Internet, innym razem szperała po sieci kitrając się przy stoliku w kącie McDonalda albo po prostu używając bibliotecznej karty tutaj, dla niepoznaki wypożyczając wcale nie przypadkowe tytuły.
   Kolejne wiadomości, opinie i artykuły niczego jej nie wyjaśniały. Planowała zrobić coś naprawdę pożytecznego i wynagrodzić swoim kolegom nieładne zniknięcie z życia. Nic jednak nie było dla niej jasne, nie natrafiała na żaden trop, jedynie przelotem czytała mnóstwo podobnych opinii na przypadkowych portalach. I jedno hasło, które za pierwszym razem zignorowała, za drugim zapamiętała tylko część, a za trzecim znalazła jedynie skasowaną witrynę. Hadsereg Biró. Nie ryzykowała wyszukiwania hasła w sieci. Nie miała nawet pojęcia, w jakim to języku.
   Wszystkie poszukiwania utwierdzały ją jedynie w przekonaniu, że ta sprawa jest bardziej paskudna niż jakakolwiek inna. Udało jej się zabezpieczyć przed mieszaniem się jej podróbki w swoje życie – odpowiednie osoby były pewne, że odpuściła sobie walkę o dobre imię, a jedyna potrzebna jej osoba znała pokrótce plan. Nie mogła jednak jawnie działać, korzystać ze środków, które niegdyś miała dostępne i była zdana sama na siebie. Z własnej woli.
   Tego ranka obudziła się ze skurczem w stopie i pomysłem, który przyszedł zdecydowanie za późno. Był nieco skomplikowany i wymagał kompletnej improwizacji lub przeciwnie - piekielnie dobrze dopracowanego planu. Nancy nie posiadała ani programów do wynajdywania rządowych dokumentów, ani kontaktów ze światkiem przestępczym. Wiedziała dokładnie, czego potrzebuje, ale był mały problem jak to zdobyć – informacje o tym, gdzie następnym razem narozrabiają nowe wcielenia Clinta i Natashy nie krążyły po sieci jak nagie zdjęcia którejś z sióstr Kardashian. Tam planowała znaleźć Yelenę, która łatwo sobie nie odpuści. Trzeba było więc podjąć duże ryzyko.
           
   Szczęście nie sprzyjało jej przez ostatnie dni. Wszystkie dotychczasowe przeszkody w zdobywaniu informacji wydawały się pestką wobec perspektywy znalezienia Yeleny. Ciężko jest uchwycić cień. Ale da się go znaleźć. 
   Zarząd Tarczy wymagał zbierania wszystkich pozyskanych dowodów i łupów podczas akcji. Nie wszyscy agenci stosowali się jednak do tych rozkazów. Gdyby niezbyt przychylni współpracownicy dowiedzieli się o paru pamiątkach, jakie zostawiła sobie Czarna Wdowa, prawdopodobnie nie wysyłano by jej na misje, o których marzyła cała rzesza niższych stopniem. Dlatego stary garaż w Bostonie był własnością tak tajną, że nikt nigdy nie usłyszał choćby słówka, a wszystkie nadajniki były błędnie naprowadzane, gdy tylko zbliżała się na parę kilometrów do niego. Nieźle się przy tym napracowała, ale było warto. Przez lata nikt nie wiedział o urządzeniach i dyskach, które wcale nie zostały zniszczone. Znalazły swój nowy dom w Massachusetts, cierpliwie czekając na użycie.
   Nie było tego dużo. Garaż z pozoru wyglądał jak zwyczajna własność przypadkowego mieszkańca miasta – zaśmiecony starymi oponami, zepsutą hulajnogą, niezużytymi do końca smarami i płynami samochodowymi. W różnych miejscach stały jednak różne zamaskowane pamiątki. Jedną z nich był nie tak dawno zdobyty telefon kogoś, kogo na pewno Yelena znała. I  dla kogo niejednokrotnie pracowała. Być może jeszcze raz odebrałaby połączenie z potencjalnym zleceniem…
   Podróż pociągiem wydawała jej się niemiłosiernie dłużyć i nawet świadomość większego bezpieczeństwa nie przekonywała jej, że lot samolotem byłby lepszym wyborem. W końcu jednak stanęła na wielkim skupisku garaży niedaleko rozrastającego się osiedla. Bywając tutaj parę razy, zapamiętała drogę doskonale. I ani razu jeszcze nie spotkała o tej porze żywej duszy na ciasnych uliczkach dzielących garaże.
   Na początku była skłonna uwierzyć, że Czarna Pantera wpadł na jej trop i przyszedł tutaj, by sprawdzić, co się z nią dzieje na prośbę którychś z Mścicieli. Szybko jednak zmieniła zdanie, kiedy zobaczyła drugą osobę. Gdyby dobrych parę dni temu nie przefarbowała włosów i miała na sobie służbowy fartuszek, mogłaby stwierdzić, że obserwuje z ukrycia własne odbicie.
   - Nic nie widzę. – Męski głos brzmiał dokładnie tak jak ten, którym ze spokojem przemawiał T’Challa. – Nie wydaje mi się, żeby w środku było cokol… - Nagle jego głos się urwał. Natasha natychmiastowo cofnęła głowę na wszelki wypadek i wstrzymała oddech.
   - Co widzisz? – Usłyszała swój własny głos. To było dziwne uczucie. Miała szczerą nadzieję,  że jej odzwierciedlenie nie zacznie nagle śpiewać. Tego by już nie zniosła.
    - Ktoś tu jest.
    Próbowała powstrzymać łomot serca, które praktycznie wołało „tutaj jest, tępaki”.
    - Przechodzień? – Z oddali dosłyszała ponownie swój własny głos zadający nerwowe pytanie.
    - Nie. Mamy ogon. Znikajmy.
   Dalsza część rozmowy była już niezrozumiała, mówiono szeptem. Była pewna, że na nią już pora. I już zastanawiała się, jak niepostrzeżenie zwiać sprzed własnego nosa, gdy coś niespodziewanie pokomplikowało całą sprawę.
    Masz ci los.
           
    - A więc spodziewałaś się mnie? – Pytanie po rosyjsku poprzedziło kroki, które ktoś uczynił parę garaży za nią. Dawno niesłyszany głos Yeleny nadal był nasiąknięty pewnością siebie w połączeniu z subtelną dawką złośliwości.
    - Byłaś dosyć głośna i widoczna, Yeleno. Powiedziałabym, że dobrze cię widzieć, ale znów skłamałabym. Za to wyglądasz całkiem porządnie jak spadającą gwiazdę.
    Całkiem nieźle powiedziane, mimowolnie stwierdziła w myślach prawdziwa Natasha, upewniając się, że jej podróbka doskonale zna również starcie na hotelowym dachu oraz zabawę w kotka i myszkę z Belovą.
    - Czarną Panterę już znasz, prawda?
    - Chyba miałam okazję. Ale to do ciebie mam prośbę, moja droga… Czarna Wdowo… - Nie trzeba było być specjalistą w tej relacji, by wiedzieć, że ostatnie słowa Yelena wypowiedziała z niemałym trudem. Ewidentnie chciała udobruchać rudowłosą kobietę, na którą teraz patrzyła. – Ostatnio nie zajmujesz się ratowaniem świata. Ale za to wzbudzacie duże zainteresowanie…
    - Nie wiesz, co naprawdę robię i z jakiego powodu, Yeleno.  – Odezwała się rudowłosa, kiedy prawdziwa Natasha pomyślała „a jednak”. - Ale doceniam, że dbasz o moje dobre imię. Dlatego nie skopię ci dzisiaj tej ślicznej pupy. Pozwól, że…
    Zaryzykowała i wychyliła się o kilka centymetrów. Czarna Pantera zniknął w oddali, a jego towarzyszka wyraźnie chciała już do niego dołączyć.
    - Da swidanija!
           
    Noszenie dwóch telefonów przez niektórych uważane jest za przesadę. W jej plecaku leżały trzy. Trzech różnych marek, zawierające karty trzech różnych operatorów, zakupione w trzech różnych miastach. Wyglądało na to, że Nancy musiała pozbyć się co najmniej dwóch z nich. 
    Yelena na pewno usłyszała spadający przedmiot za swoimi plecami, a już zdecydowanie zareagowała, gdy kilkanaście metrów za nią poniosły się szybkie kroki na żwirze. Zanim jednak odnalazła porzucony sprzęt na ziemi, jego właścicielka wyparowała. Kilka minut później wyświetlacz znalezionego przez Yelenę telefonu zaświecił się, wyświetlając zastrzeżony numer.
    - Nie ze mną te numery. – Belova brzmiała zdecydowanie mniej złośliwie po angielsku.
   - To nie byłam ja. – Wdowa żałowała, że nie dane jest jej zobaczyć miny kobiety. Była pewna, że rozpoznała głos, bo umilkła na parę sekund za długo.
    - Przed chwilą chciałaś mi zwiać. – Rozmowa przestawiła się na rosyjski.
    - Nie, Yeleno. Nie chciałam. To nie byłam ja. Gdybyś rozmawiała ze mną i proponowała mi to wszystko, już dawno leżałabyś na ziemi połamana. Ona najwyraźniej nie mogła skopać ci tyłka. –Natasha urwała na dosłownie sekundę, przysłuchując się uważnie, czy nie słyszy kroków Yeleny. Prawdopodobnie nadal stała w miejscu. – Nie odmówiłabym sobie tej przyjemności, a sprawy się skomplikowały. Widziałam cię na ósmej alei.
    - W co ty pogrywasz?
    - Posłuchaj mnie uważnie, Yeleno. Nie wiem, ile wiesz i na jak bardzo jesteś zamieszana w tę sprawę. Ale to nie my stoimy za tym… wszystkim. Dobrze wiesz, że to zbyt pogmatwane.     
    - Zaskoczyłaś mnie. – Wyznanie Belovej było wystarczająco wiarygodne. Nie wiedziała wiele. 
    - Muszę prosić cię o pomoc.
     Zacisnęła zęby, jakby chciała powstrzymać słowa, które właśnie wypowiedziała do telefonu.
    - Mnie? – Yelena zaśmiała się po drugiej stronie. – Jesteś gdzieś tutaj, prawda?      
    Natasha zasłoniła mikrofon w obudowie, biorąc głęboki oddech.
    - Na drugim końcu osiedla. – Skłamała. – To nie ważne. Naprawdę potrzebuję twojej pomocy.
    Zapadła chwila ciszy. Chyba najdłuższa, z jaką Natasha miała do czynienia. Zależało jej na czasie. Bardzo. Ta rozmowa trwała zbyt długo.
   - Niby w czym?
   - Musisz zabić tę Czarną Wdowę, która właśnie cię olała. – Kąciki jej ust drgnęły. – Już ci jedna wystarczy. Nie raz komplikowałyśmy sobie nawzajem sprawy.         
     - Mów dalej.
    - Pozbędziesz się tej drugiej. Coś mi mówi, że podołasz.
    - Na pewno dam radę. Ale nie boisz się, że mimo wszystko trafię na ciebie, co?  - zapytała Yelena z ironią w głosie.       
    - Poradzę sobie – odpowiedziała natychmiastowo, rozglądając się dla pewności. – Przypomnę ci tę rozmową na wszelki wypadek. Zrobisz to dla mnie? Wytropisz ją i zabijesz, tak?
   Znów niezręczna cisza. Natasha zaczęła stąpać z nogi na nogę jak niecierpliwe dziecko.   
    - Co z tego będę miała?         
    - Mnóstwo kasy.
    - Podziękuję. Już mam parę oszczędności.   
    - No dobrze – Wdowa przygryzła wargę. – Nigdy więcej już nie przeszkodzę ci w działaniu.
    - Mało. – Yelena brzmiała bardzo zdecydowanie. Ale było tak blisko…
    - Nikt nie wie o tej rozmowie. Nic nie wiesz, rozumiesz? – Upewniła się.
    - To zrozumiałe. Mi też to nie leży. Ale nadal nie znam nagrody.
   Zamilkła, nerwowo skubiąc wargę. Za piętnaście minut jako Nancy powinna wsiadać na jednym z peronów do pociągu, który zawiezie ją na Brooklyn. Mimowolnie przypomniała sobie, że wisi staremu Bertiemu karton mleka.
   - Dostaniesz ją, jeśli się spiszesz. – Nie brzmiało to jak rodzic namawiający dziecko do walki o świadectwo z paskiem. Brzmiało to jak rozmowa kobiety, która próbowała nadal ratować resztki swojego zdrowego rozsądku.
    - Zachęć mnie.
    Serce Natashy zabiło mocniej.
    - Uznam, że jesteś lepsza. Że jesteś Czarną Wdową. Zasłużenie.
   Nie usłyszała odpowiedzi. Ciche piknięcie zakończyło rozmowę. Z nieba zaczęły spadać krople orzeźwiającego deszczu. Natasha nasunęła kaptur i pomknęła przed siebie biegiem.
           
   Na jednej z brooklyńskich ulic noc rozjaśniało nie tylko blade światło latarni, ale również naprzemiennie czerwone i niebieskie błyski. Nancy Pietrovsky stanęła na samym środku jezdni, parę metrów przed karetką pogotowia, o mały włos nie wypuszczając z ręki dwóch kartonów mleka w siatce ze znaczkiem sklepu całodobowego.
   - To zły miesiąc dla tego domu. – Mamrotanie starszej osoby zmusiło ją do odwrócenia wzroku od migających świateł ambulansu. – Najpierw wzięli Debbie, teraz poczciwy Bertie. A mówiłam mu, żeby nie pił tej cholernej kawy. Z zawałami nie ma żartów. Dobrze, żem do niego w porę zawitała.
   Ci, którzy rozpoznali w blondwłosej kobiecie nową sąsiadkę Nancy, nie zwrócili na nią większej uwagi. Byli bardziej skupieni na wynoszonym przez sanitariuszy Fitcherze.

   Nie wiedziała, co zmusiło ją do tej refleksji ani jakim cudem przyznaje to przed samą sobą, ale pierwszy i ostatni raz w życiu miała nadzieję, że Yelenie uda się osiągnąć wyznaczony cel. 

_____________________________________________
Tu miał być komentarz, ale sobie odpuszczę, bo musiałabym narzekać.
Walczyłam z akapitami jak mogłam, ale nie wiem, kto wygrał tę bitwę.
Nie pytajcie, sama nie wiem, skąd ten wymysł u góry. 

Brak komentarzy:

Stan Lee patrzy na to, co piszesz...

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.

Szablon sponsoruje OSCORP. Przy jego tworzeniu nie ucierpial zaden pajeczak.