___________________________________________________________
CHLOE MADDEN & BRUCE BANNER
P R O U D L Y P R E S E N T
___________________________________________________________
Nie, tu nie ma akcji. Tu jest śmierć przez ukulturalnianie!
Chloe
nigdy nie sądziła, że z własnej nieprzymuszonej woli, zgodzi się
pójść do Opery. Kiedy jednak Bruce Banner stanął na jej drodze
na jednym z agencyjnych korytarzy i oznajmił, że ma dwa bilety
na Toscę na piątek, na osiemnastą, jedynie
przytaknęła grzecznie udając, ze wie czym jest Tosca i
że już wprost nie może się doczekać, aż spędzą twórcze trzy
godziny w sali pełnej starych ludzi. Przez chwilę miała nawet
nadzieję, że cała chęć ukulturalniania się przejdzie
mu do (najpóźniej) czwartku, ale najwyraźniej Bruce miał naprawdę
wielką ochotę umrzeć z nudów. Istniała jeszcze opcja, że
całkiem po prostu lubi wszelkie opery, a wtedy Chloe miała
przechlapane, bo ona na sam dźwięk tego słowa, miała ochotę
schować się w szafie ze słuchawkami i głośnymi starymi,
rockowymi kawałkami. Skoro w piekle mówiono po niemiecku, to z
pewnością dodatkowo kazano słuchać wszystkich oper świata,
śpiewanych w tym szatańskim języku. Jeśli piekło istnieje, to
jej będzie wyglądało dokładnie w ten sam sposób.
W
piątek miała wolne, więc od samego rana powtarzała sobie, że ma
jeszcze dużo czasu, na wszystko. Na wybór odpowiedniej sukienki,
która nie zgorszy starszych pań, na dobór butów, dzięki którym
nie zabije się na operowych schodach i na przyzwyczajenie się do
myśli, że spędzi zbyt dużo czasu słuchając muzyki, której
nienawidzi. Nie chciała jednak odwoływać wieczornego spotkania, bo
ktoś mądry powiedział jej kiedyś, że jeśli tworzy się z
kimś związek to trzeba umieć chodzić na
kompromisy, bo w przeciwnym razie związek rozpadnie
się po dwóch tygodniach, a tego Chloe nie chciała.
Kiedy
rozległ się dzwonek do drzwi, siedziała właśnie na łóżku,
malowała paznokcie i piła drugą tego dnia kawę. Sądząc, że to
któraś z sąsiadek, przeparadowała w ręczniku przez całe
mieszkanie (przeklinając przy okazji, ze z pewnością zaraz zedrze
sobie świeży lakier) i otworzyła z impetem drzwi. Problem w tym,
że nie stała za nimi żadna z sąsiadek, tylko ubrany w smoking
Bruce, który patrzył na nią zaskoczonym wzrokiem.
-
Cześć, a ty co tak wcześnie? - zapytała patrząc na niego z
lekkim uśmiechem. - Wchodź, zaparzyłam akurat świeżą kawę,
napijesz się? - musnęła jego usta i zniknęła w kuchni zanim
zdołał cokolwiek powiedzieć. Jego wcześniejsze zjawienie się w
jej mieszkaniu, było jej jak najbardziej na rękę, Chloe już dawno
zaczęła podejrzewać, że cieszyłaby się jak małe dziecko nawet
wtedy, gdyby przyszedł do niej o piątej nad ranem usiłując
wyciągnąć ją na poranny jogging w piżamach.
Banner
wcale nie był za wcześnie, ale zanim zdążył poinformować o tym
Chloe, ona już zdążyła oszołomić go buziakiem, przeciągnąć
przez całe mieszkanie, posadzić na fotelu w salonie i zjawić się
po chwili z kubkiem kawy, który znalazł się sekundę później w
jego ręce. Podziękował w duchu wszystkim siłom nadprzyrodzonym i
wszystkim bożkom wszystkich ludów i plemion tego świata (z
wyłączeniem Lokiego) za to, że nie zaserwowała mu popołudniowej
kawy w filiżance z chińskiej porcelany, ze złotym brzegiem i
ręcznie wykonanym rysunkiem przedstawiającym jakąś chińską
scenkę rodzajową. Kubek z wizerunkiem Kapitana Ameryki zdecydowanie
pasował mu do smokingu i sugerował, że Chloe regularnie
zacieśniała więzi z agentem Coulsonem.
Sprawa
ze smokingiem sama w sobie była wyjątkowo zabawna, bo Banner –
choć należał do wąskiego grona kulturalnych mężczyzn
(wyłączając z tego momenty, kiedy odbywał bliskie spotkanie
trzeciego stopnia z Hulkiem) – nie miał zielonego pojęcia o
tajnikach męskiego krawiectwa, co zresztą udowadniał każdą swoją
stylizacją rodem z poprzedniego stulecia. Wiedział jednak, że nie
może do opery wybrać się w starej marynarce i koszuli w dowolnym
kolorze (im mniej pasującym do marynarki - tym lepiej), więc
odwiedził dzień wcześniej butik Prady na Piątej Alei i spróbował
nie zrobić z siebie idioty. Nie wyszło. Chociaż granie
zorientowanego w temacie położył na całej linii, to mimo wszystko
z butiku wyniósł smoking i szereg instrukcji jego użytkowania,
więc misję można było uznać za zakończoną sukcesem.
-
Kochanie, ale... - zaczął, kiedy Chloe na ułamek sekundy pojawiła
się w drzwiach. - Ale jest wpół do piątej. Masz kwadrans, jeśli
mamy zdążyć.
-
Zdążyć na co? - zapytała bez większego zastanowienia wciąż
sądząc, że jest gdzieś w granicach trzynastej, maksymalnie
czternastej, a ona ma przecież jeszcze tyle czasu na ogarnięcie
wszystkich przygotowań jakie powinna ogarnąć przed wybraniem się
do umieralni. Dopiero delikatny gest Bruce'a, który
wskazywał na zegarek, uświadomił jej w jak wielkim błędzie jest
i jak wiele rzeczy jeszcze przed nią, skoro ma zdążyć ze
wszystkim w piętnaście minut. Co poczuła, wiedzą wszystkie
kobiety, które musiały wybrać sukienkę, buty, odpowiedni kolor
cienia do powiek i fryzury w niecałe piętnaście minut, starając
się przy okazji nie rozpłakać (i nie zabić wzrokiem człowieka,
który również próbował się nie rozpłakać, z tym że ze
śmiechu).
- Ale
dlaczego ty mi nie powiedziałeś wcześniej? - mruknęła
rozpaczliwie wciskając mu w ręce swój kubek z gorącą kawą.
Miała szczerą nadzieję, że przez jej życiowe nieogarnięcie,
Banner nie poparzy sobie rąk i nie skończą na jakimś ostrym
dyżurze zamiast na Tosce – Ale Robert nooo... -
jęknęła siłując się przy okazji z suwakiem jedynej eleganckiej
sukienki, której nie trzeba było prasować. I pomyśleć, że miało
być zupełnie inaczej, że miała mieć dużo czasu na wyprasowanie
ukochanej czerwonej sukienki, która tak wspaniale komponowałaby się
z nowymi szpilkami za pół wypłaty, które wybierała z wiszącym
jej na słuchawce agentem Coulsonem. Niestety czerwona sukienka i
'coulsonowe' szpilki będą musiały zaczekać na inną okazję,
kiedy to Chloe Madden będzie miała więcej niż piętnaście minut
na zrobienie wrażenia na ukochanym facecie, siedzącym w tym
momencie na fotelu, z dwoma kubkami kawy.
Banner
odstawił oba kubki na stolik i ruszył z pomocą. W pomaganiu akurat
był dobry, w kryzysowych sytuacjach trochę gorszy, a tymczasem
wypad do opery (w której nigdy wcześniej nie był i nie miał
zamiaru być, więc właśnie zaczął przeklinać w duchu swój
kolejny genialny pomysł z pokaźnej kolekcji) powoli w taką właśnie
sytuację zaczynał się zmieniać. Jednak on, chwilowo w roli
samca-alfa-wybawiciela-niewiast, nie miał zamiaru dopuścić do
katastrofy.
-
Pozwól – rzucił, zabierając się za oporny suwak, który chwilę
później gładko pojechał do góry.
Kiedy
wynik na tablicy przeskoczył na jeden – zero dla nich, Banner
wykorzystał zaoszczędzoną podczas pojedynku sekundę i kładąc
dłoń na ramieniu Chloe, sprzedał jej delikatny pocałunek w kark.
- Nie
można całować jak mam dziesięć minut i czterdzieści trzy
sekundy na dobranie butów, ogarnięcie włosów, makijażu i... - i
pewnie wymieniłaby jeszcze milion tysięcy innych rzeczy, które
powinna zrobić, gdyby Banner ręką, całkiem po prostu, nie zatkał
jej buzi, dając jej tym samym do zrozumienia, że zrobi więcej
przestając gadać o tym, co ma zrobić. Chloe była pewna, że gdyby
ktoś kazał jej się ogarnąć w dziesięć minut bo w przeciwnym
razie świat pękłby na pół, miałaby na sumieniu cała ludzkość,
bo takie rzeczy były dla niej wprost niewykonalne. Stanęła więc
przed tą częścią szafy, w której znajdowały się buty za pół
jej wypłaty i spojrzała bezradnie na Bannera (który z pewnością
wzniósłby ręce ku niebu błagając o litość, gdyby nie był
dobrym człowiekiem pomagającym swoim nieogarniętym kobietom-życia
wyjść cało z opresji).
-
Czarne prawda? Czarne będą najlepsze, bo są najbardziej klasyczne
i żadna babcia w Operze nie padnie na zawał serca, ze przyszłam w
ekstrawaganckich butach, które nie nadają się do tego świętego
miejsca.
-
Czerwone – stwierdził z pewnością człowieka, który przeżył
już wszystko, wszędzie był i wszystko widział, więc miał
doskonałe pojęcie na temat tego, jakie buty powinno się zakładać
do opery. Ton był oczywiście średnio uzasadniony, jednak Banner
miał przekonanie graniczące z pewnością, że Chloe w tym akurat
momencie nie będzie się upewniać, czy jego pewność w głosie
była poparta odpowiednimi dokumentami. Argument czerwonych butów miał również swoje logiczne
uzasadnienie. Skoro on był ubrany niemal w całości na czarno, a
ona miała czarną sukienkę, dodanie do tego czarnych butów
zmieniłoby ich w duet pogrzebowy. Czysta nauka!
-
Czerwone? COUSLONOWE! - wypaliła zbyt głośno chwytając w ręce
czerwone szpilki i podpierając się na Bannerze, żeby nie runąć
jak długa na podłogę (co byłoby całkiem możliwe poziomem jej
ogarnięcia tego dnia). Wszystko nie zabrzmiało zbyt dobrze, więc
chcąc uniknąć dziwnych pytań zniknęła na moment w łazience,
próbując zrobić użytek ze wszystkich kosmetyków, które zakupiła
w przeciągu ostatnich dwóch miesięcy i z których pożytku zrobić
wcześniej nie mogła, bo dostanie wolnego pracując dla Tarczy
graniczyło z cudem, a chodzenie 'pomalowanym od stóp do głów'
(jak to mawiał Coulson) do pracy, zazwyczaj po prostu się nie
opłacało. - Może być..? - zapytała, wychodząc z łazienki po
kilku minutach – Bo jeśli tak, to w zasadzie możemy chyba iść...
-
Lecimy – ogłosił, wciskając jej w ręce torebkę, którą
porzuciła na podłodze przed wejściem do łazienki.
Podczas biegu po schodach Banner musiał tylko dwa razy łapać Chloe
i przywracać jej pion, żeby ten cudowny wypad nie skończył się
pogotowiem ortopedycznym (o ile pogotowie ortopedyczne mogło
cokolwiek poradzić na kark skręcony o najniższy stopień schodów
na drugim piętrze lub parterze). Kiedy wypadli z klatki schodowej,
rozgrzany i nabuzowany testosteronem samochód czekał przed
wejściem, a Banner mógłby przysiąc, że złowieszczo pomrukiwał
pomimo wyłączonego silnika. Otworzył Chloe drzwi od strony
pasażera i w wyniku całego tego rozpędu, kiedy te się za nią
zatrzasnęły, on był już z połowie drogi do swoich drzwi. Wsiadł
do samochodu dwie sekundy później, samemu już nie wiedząc, po co
tak bardzo się spieszą, skoro mieścili się w czasie.
-
Cholera, drzwi od mieszkania!
- No
nie sądzisz chyba, ze w tych szpilach wbiegnę na czwarte piętro
tylko dlatego, że zapomniałeś mi o tym przypomnieć gdzieś w
okolicach drugiego piętra... - mruknęła pod nosem zdając sobie
sprawę z bolesnego faktu, ze jest stuprocentową kobietą i marudzi
własnemu facetowi o tym, że zapomniał jej przypomnieć o czymś, o
czym sama powinna pamiętać. W końcu obskurna kamienica była jej
mieszkaniem, nie Bannera. A przynajmniej na razie. Wysypała więc na
deskę rozdzielczą cała zawartość swojej małej torebki, a więc
wszystkie niepotrzebne rzeczy, które MUSIAŁY się w niej znaleźć
i patrząc na niego niemal błagalnie wcisnęła mu klucze od
mieszkania w rękę – Pójdzieeeesz? Co kocie? Bo ja się zabije w
drodze powrotnej jak nie będzie obok mnie twojego idealnie
wspierającego męskiego ramienia...
Jak
powiedziała, tak zrobił i chwilę później odbywał już regularną
strażacką przebieżkę na czwarte piętro. Wrócił po dwóch
minutach i miał cichą nadzieję, że nie zauważyła jego zderzenia
z drzwiami wyjściowymi, które spowodowane było nieumiejętnością
czytania naklejek na szybie.
-
Załatwione – rzucił, jednocześnie oddając jej klucze, zapinając
pasy i zapalając silnik. Logicznie patrząc, jedną z tych czynności
prawdopodobnie musiałby wykonywać stopami albo zębami, żeby całe
przedsięwzięcie miało jakiekolwiek szanse powodzenia.
-
Ale... - spojrzała na klucze do swojego mieszkania leżące akurat
na połyskującym, ciemnym materiale sukienki – Ale zostaw je
sobie, co? - uśmiechnęła się lekko pod nosem chowając kolorowy
pęk kluczy do kieszeni jego marynarki.
Tosca Pucciniego
nie była najlepszym wyborem na początek 'przygody z Operą'. Chloe
miała wrażenie, że już w pierwszym akcie zawarta została cała
historia, której nie powstydziłaby się najsłynniejsza telenowela
brazylijska, ale dzielnie skupiała wzrok na scenie, starając się
zapanować nad opadającymi powiekami. Bruce'owi najwyraźniej się
to nie udało, bo w trakcie ostatniej arii jednego z głównych
bohaterów, poczuła jak układa wygodnie głowę na jej ramieniu.
Była więcej niż pewna, że za sekundę umrze ze śmiechu, więc
starając się nie wzbudzać żadnych podejrzeń, delikatnie
pogładziła go po policzku.
-
Robert... Robert obudź się, bo chrapiesz... - mruknęła z trudem
opanowując rozbawienie, usiłując jednocześnie uparcie ignorować
niezadowolony wzrok jednej z sąsiadek.
-
C... Cooo? - Banner powrócił z równoległej rzeczywistości i
przez chwilę nie wiedział, jakim cudem nagle znalazł się w
ociekającej złotem sali i dlaczego ktoś usiłuje rozerwać mu
bębenki swoim, hm... śpiewem. Podejrzewał jakąś wyjątkowo
absurdalną incepcję, ale był zdecydowanie zbyt zaspany, żeby tę
koncepcję w jakikolwiek sposób sprawdzać. Jego głowa mimowolnie
opadła z powrotem na ramię Chloe.
- To,
że wstań... Znaczy nie wstawaj tylko się obudź. - powiedziała
zachowawczo, przypominając sobie jak bardzo zaspany potrafi być
Bruce zaraz po przebudzeniu. W normalnych warunkach było to całkiem
urocze, ale nawet największy urok potrafi zostać
przysłonięty przez wredny wzrok pomarszczonej i obwieszonej złotem
staruchy. - Zasnąłeś. - podsumowała, tłumiąc nagły chichot.
Staruszka pokręciła głową z dezaprobatą i mruknęła coś o
przyszłości narodu i złym wychowaniu dzisiejszej młodzieży, a
Chloe dość energicznie ruszyła ramieniem, sprawiając tym samym że
Banner, tylko dzięki dobremu refleksowi, nie przywalił głową w
obicie operowego fotela.
-
Sama pani jest młodzieżą narodu – stwierdził Bruce tonem
człowieka obudzonego podczas operowego spektaklu. Czyli głosem
człowieka bardzo niezadowolonego z zaistniałej sytuacji. Przy
okazji zupełnie nie dostrzegł absurdalności swojego stwierdzenia.
Ani trochę. Wziął jednak głęboki wdech, żeby mimo wszystko nie uświetnić
tego wspaniałego wydarzenia obecnością Hulka, którego Puccini nie
uwzględnił na liście bohaterów swojego dzieła. Swoją drogą,
Banner pobiłby swój osobisty rekord idiotycznych powodów do
popadnięcia w ślepą wściekłość i oczyma wyobraźni zobaczył
już nagłówki bulwarówek: Hulk dusi Toscę. Metropolitan
Opera w barwach zieleni i tumanach kurzu.
Delikatnie
złapała go za rękę i uśmiechnęła się pocieszająco. Wpakowali
się w operę, niczym Coulson w branie telefonicznego udziału w
kupowaniu butów. Takich rzeczy należało po prostu unikać, a jak
to mówią? Podobno ludzie uczą się na swoich błędach.
- A
teraz po cichu, nie wzbudzając niczego zainteresowania, po prostu
stąd wyjdziemy. Powoli i po cichu, jakby nas tu w ogóle nie było.
- dodała półszeptem usiłując wstać z miejsca, nie narażając
się przy okazji na lincz ze strony miłośników Pucciniego, który
z pewnością nie zagości w ich repertuarze piątkowych wieczór na
stałe. Odetchnęła z ulgą gdy w końcu stanęli na pustym holu.
- Ale
wiesz co? Następnym razem to ja wybieram sposób spędzenia wieczoru
w piątek. Dobrze?
-
Masz to u mnie. Możemy ewentualnie przedyskutować jakiś kompromis,
ale z naciskiem na twoje propozycje – stwierdził, kiwając głową
w ramach wzmocnienia zgody i braku jakichkolwiek obiekcji.
Opera
zdecydowanie nie była dobrym pomysłem. Z Bannera wyszedł nagle
cham i wieśniak, chociaż nikt normalny nie spodziewałby się, że
jakikolwiek cham lub wieśniak może gdzieś w nim siedzieć i czekać
na swój czas, który tego wieczoru w końcu nastąpił. Akurat w
momencie, kiedy powinien był siedzieć wyprostowany jak baletnica i
zażywać kultury.
-
Wiem, że ty miałaś wybierać sposoby spędzania piątkowych
wieczorów... - zaczął niepewnie, uśmiechając się
przepraszająco, tak na zapas – ale... McDonald's?
- No
dobra... Kupiłeś mnie tym pomysłem.
Chloe
była wdzięczna Bannerowi, że mimo swojej pozycji Szanowanego Pana
Naukowca, potrafił czasem wyluzować i wkroczyć w smokingu do
McDonalda, zamawiając przy okazji dwa zestawy dla dzieci. Nie mogli
wyglądać normalnie siedząc gdzieś w kącie restauracji i 'kłócąc'
się o wyższość zabawek z Kapitanem Ameryką nad dziwnymi
zabawkami z równie dziwnej kreskówki
- Ej,
ale jak ja mam tutaj przymocować niby tą super-ekstra-najlepszą na
świecie tarczę, skoro on ma jakieś połamane palce? - zapytała
trzymając w palcach dwa elementy i kompletnie nie wiedząc co z nimi
zrobić – Przecież mu amputowali rękę od tarczy – dodała
robiąc przy tym smutną minę.
-
Poczekaj, poczekaj, ja się tym zajmę – stwierdził tonem
naukowca, przed którym stanęła właśnie największa zagadka w
dziejach ludzkości lub inne superważne zadanie, którego realizacja
będzie wymagała stu lat badań.
Chwilę
spędził na ciężkich przemyśleniach nad plastikową podobizną
Kapitana Ameryki, aż w końcu wstał z krzesła i podszedł do
wystawki zabawek, której przyglądał się dłuższą chwilę i
porównywał to, co trzymał w ręce z tym, co stało za szybą.
- Nic
na to nie poradzę, trafił nam się zepsuty. Zamieniamy, czy
pokochamy go takim, jaki jest?
To
pytanie miało głębszy sens, bo nie kto inny jak Banner spędził
ze Stevenem Rogersem długie godziny, słuchając jego wywodów na
temat problemów pierwszego świata i co nieco wiedział o kochaniu
pomimo w odniesieniu do Kapitana Ameryki.
-
Pokochamy jak swoje! - powiedziała szybko wyciągając ręce po
upośledzoną zabawkę bez rączki, która z Kapitanem Ameryką miała
tyle wspólnego ile Chloe z prezydentem Chile. Przez chwilę
przyglądała się zabawce po czym doszła do wniosku, ze jak
przykleją tarcze na jakiś mocny klej, to nikt nie zauważy różnicy.
Poza tym, podobno nie liczy się wygląd tylko wnętrze, a w
przypadku zabawki, to jakie wspomnienia będzie za sobą niosła w
przyszłości. Upośledzony Kapitan Ameryka był więc wyjątkowy
(dosłownie i przenośni) – w końcu uratował ich od śmierci w
operze.
Wszystko
było więc w najlepszym porządku. Kapitan Ameryka znów, jak za
dawnych czasów, ratował świat przed złem, małe dziewczynki przed
cyberprzemocą i Chloe z Bannerem przed skonaniem podczas drugiego
aktu. Cykle Księżyca i pory roku zostały na swoim miejscu, słowem
– świat pozostał światem dzięki upośledzonemu, plastikowemu
Stevenowi Rogersowi, którego dodano do zestawu Happy Meal.
A
Banner wkładał Chloe rączki nie tam, gdzie trzeba, bo od kiedy
przypomniał sobie, jak wiele czynności można wykonywać przy
pomocy penisa, nic już nie było takie samo. Chociaż mimo wszystko
świat pozostał w równowadze, ponieważ na jego straży stał
Kapitan Ameryka. Bez plastikowej rączki, z tarczą przyklejoną do
korpusu taśmą klejącą, której używano do zaklejania pudełek w
fabryce Stark Industries.
Banner
za cholerę nie wiedział, kiedy zakosił tę taśmę, ale to nie
zaprzątało mu umysłu zbyt długo, bo razem z Chloe zajęli się o
wiele ciekawszymi rzeczami.
---
Od autorsko!
Jako że Hulketta się bawi, to mi przypadł zaszczyć dodania notki o zbawianiu świata. Zatem życzymy Szanownemu Państwu miłej lektury i pragniemy dodać: Co złego to nie my! <3
Brak komentarzy:
Stan Lee patrzy na to, co piszesz...
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.